Artykuły

Andrzej Lampert: Zdrowy dystans do świata

Melomani hołdujący muzyce klasycznej znają artystę jako laureata międzynarodowych konkursów wokalnych, odnoszącego sukcesy w kraju i poza granicami. Od trzech lat Andrzej Lampert kreuje czołowe partie tenorowe w Operze Krakowskiej, jest ulubieńcem jej bywalców. Od 2011 roku artysta pozostaje pod opieką wokalną prof. Heleny Łazarskiej.

Anna Woźniakowska: Czym dla pana jest śpiew?

Andrzej Lampert, laureat "Szansy na sukces", współtwórca zespołu PIN, występuje na koncertach Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej: Przyjemnością, choć w nadmiarze może być męczący. Od dziecka chciałem zajmować się muzyką - śpiewem, więc jestem bardzo szczęśliwy, że udało się to pragnienie zrealizować.

A co to znaczy, że śpiewu jest w nadmiarze?

- Każdy musi od czasu do czasu odpocząć. Ja też. Staram się panować nad moimi zobowiązaniami, ale czasem jest ich zbyt dużo, wówczas organizm daje sygnał - stop. Zatrzymaj się. Wciąż uczę się rytmu wykonywanego zawodu, badam na ile mogę sobie pozwolić, ile pracy mogę przyjąć, by nie nadwyrężyć głosu, zdrowia. A otrzymuję coraz liczniejsze i coraz trudniejsze propozycje, więc zdarza mi się, że muszę odmówić.

Śpiewaków często gubi poczucie, że mogą zaśpiewać wszystko. Ich kariera szybko się wtedy kończy.

- Mogę zaśpiewać wszystko? - Nie, nigdy tak o sobie nie myślałem. Niegdyś zajmowałem się piosenką, wydawało mi się, że to jedyna droga. Chciałem to tylko rozwijać. Zdobyte doświadczenie, a zwłaszcza spotkania z ludźmi, którzy wskazali mi inne możliwości - przede wszystkim prof. Helenę Łazarską - sprawiło, że postanowiłem podnieść poprzeczkę, wytyczyć kolejny cel. Wszedłem w świat opery.

A jaka była pańska droga do tego świata?

- Nie pochodzę z rodziny stricte muzycznej, ale za to bardzo umuzykalnionej. Edukację muzyczną rozpocząłem dość późno, jako dziesięciolatek. W Ognisku Muzycznym podjąłem naukę gry na akordeonie. Potem był Wydział Wokalny Szkoły Muzycznej II stopnia. Następny etap to Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach i studia na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Krakowie. Od 2011 roku pozostaję pod opieką wokalną Pani profesor Heleny Łazarskiej.

Nie było tu żadnego dysonansu? Chyba inaczej ustawia się głos do piosenki, a inaczej do operowej arii.

- Na etapie studiów moja świadomość wokalna była minimalna. Chciałem zbierać doświadczenia. Podczas jednej z rozmów z moim pedagogiem Januszem Borowiczem byliśmy zgodni co do tego, że głos jest jeden i śpiew jest jeden, różne są tyj ko sposoby jego wykorzystania. Bardzo mi ten wspólny pogląd odpowiadał, umacniał mnie w mojej drodze, a tolerancja profesora wobec moich wyborów pozwoliła mi harmonijnie zamknąć poszczególne etapy edukacji. Studia w Katowicach zakończyłem licencjatem, w Krakowie ukończyłem pełny cykl studiów zwieńczonych magisterium. A wracając do moich początków. Śpiewałem zawsze, w mojej rodzinie śpiewali prawie wszyscy.- Każda impreza rodzinna wypełniona była śpiewem. Urodziłem się i wychowałem w Chorzowie, a na Śląsku śpiew i domowe muzykowanie (chrzestny grał na akordeonie, a kuzyn na pianinie) były na porządku dziennym, były czymś naturalnym. W szkole podstawowej miałem kontakt z piosenką w zespole wokalno-tanecznym. Moim pragnieniem jest ustawiczne podnoszenie poprzeczki, pokonywanie kolejnych progów i barier. I stąd decyzja o wejściu w świat operowy, jedna z trudniejszych w moim życiu, bo odmieniła totalnie wszystko, także życie mojej rodziny.

I teraz jest pan podporą zespołu Opery Krakowskiej, śpiewa pan główne partie tenorowe m.in. Rudolfa, Leńskiego, Nemorina, Alfreda, Pinkertona. Rozmawiamy przed premierą "Don Pasquale" Donizettiego. Będzie pan kreował Ernesta. Coraz częściej pojawia się pan też na estradzie filharmonicznej. Partia Ewangelisty w "Pasji wg św. Mateusza" Johanna Sebastiana Bacha w pana wykonaniu zyskała bardzo przychylne opinie wiedeńskich krytyków. W Filharmonii Krakowskiej na inaugurację sezonu pięknie śpiewał pan sola tenorowe w "Harnasiach" Szymanowskiego. Chyba od czasów Andrzeja Bachledy, niezapomnianego wykonawcy tej partii, urodzonego górala, nikt tak udanie ich nie interpretował. Niedawno słyszałam pana w "Mszy Koronacyjnej" Mozarta. Jaką drogę widzi pan przed sobą?

- Coraz częściej dochodzę do wniosku, że moje plany są tylko moimi planami, a ich realizacja zależy od wielu czynników, nie tylko ode mnie.

Jakie są te pańskie plany?

- Na przykład coś, co odbiega od mojej muzycznej codzienności. W 2017 roku obchodzę mini-jubileusz dwudziestolecia...

Ile pan ma lat?

- Trzydzieści pięć. W 2017 minie dwadzieścia lat od mojego występu w "Szansie na sukces" z Marylą Rodowicz. Śpiewałem wtedy "Ludzkie gadanie" autorstwa Agnieszki Osieckiej z muzyką Seweryna Krajewskiego.

Pan tę szansę wykorzystał, odniósł wówczas sukces.

- To było coś niesłychanego, spełnienie marzenia. Pochodzę z takiej dzielnicy Chorzowa, w której przyszłość młodych ludzi nie rysowała się ciekawie, więc jestem szczęśliwy i wdzięczny, że udało się z tej szarej codzienności wyjść. A na to dwudziestolecie chciałbym nagrać płytę.

Z czym?

- Nie jestem wykształconym kompozytorem, ale "popełniłem" już kilka utworów wokalno-instrumentalnych. Być może nie będzie to w pełni autorska płyta, pomysł dojrzewa. Ale będzie to spełnienie pragnienia sprzed lat, kiedyś marzyłem o wydaniu "swojej" płyty. Nie mogę na razie nic więcej powiedzieć. Chciałbym, by to było coś mojego, osobistego. Pożyjemy, usłyszymy.

A pańskie plany w dziedzinie muzyki klasycznej?

- Chciałbym silniej zaistnieć na krajowym rynku. Ze względów rodzinnych nie chciałbym spędzać zbyt wiele czasu poza granicami kraju. Chciałbym też nagrać płytę z repertuarem klasycznym.

Przygotowuje się pan do premiery "Don Pasquale". Czy Donizetti jest trudny dla tenorów?

- Tak, jest trudny. Słuchacz odnosi wrażenie, że muzyka płynie lekko, swobodnie, ale partie tenorowe u Donizettie-go to duże wyzwanie dla wykonawcy. Powiedziałbym, że to śpiewanie piękne, dające dużo radości, ale wymagające niesłychanej precyzji, absolutnego panowania nad głosem. Partię Ernesta zaśpiewam po raz pierwszy. Bardzo jestem ciekaw współpracy z profesorem Jerzym Stuhrem, który po Paz pierwszy będzie reżyserował w operze. Cieszę się na spotkanie z Mariuszem Kwietniem, który będzie kreował postać Malatesty. Czuję, że ta premiera to będzie coś bardzo pozytywnego, radosnego. W styczniu czeka mnie drugie wielkie wydarzenie, czyli "III Symfonia" Karola Szymanowskiego z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia na Festiwalu Witojda Lutosławskiego "Łańcuch XIV". Potem "Cyganeria" w Białymstoku. Przyszły też kolejne propozycje z Wrocławia (gdzie niedawno miałem okazję zadebiutować w "Eugeniuszu Onieginie"). W grudniu br. "Cyganeria" w Bytomiu. W Gdańsku brałem udział w gali otwierającej sezon. W Szczecinie powrócę w lutym i maju do "-Traviaty" w reżyserii Michała Znanieckiego, która miała premierę w marcu 2016 roku. Tak więc pracy jest dużo.

Jaki okres w historii opery jest panu najbliższy?

- Weryzm, choć mój głos jeszcze do niego nie dojrzał. Jeszcze muszę poczekać. Skłonność do weryzmu wynika z mojego charakteru. Na scenie zawsze szukam prawdy. Nie przepadam za kreowaniem postaci "wyimaginowanych". Jedną z nich jest Tarnino w "Czarodziejskim flecie". Moje obowiązki w Operze Krakowskiej i premiera "Don Pasquale" spowodowały, że zrezygnowałem z propozycji zaśpiewania Tarnina w Operze Narodowej w nowej produkcji przygotowywanej również na grudzień.

Nie przepada pan za Mozartem?

- Mozart jest bardzo wymagający, jest świetnym filtrem dla śpiewaka i powinno się do niego wracać. I ja wracam. Ważnym dla mnie doświadczeniem był "Czarodziejski flet" w Baden pod Wiedniem. Kilkakrotnie śpiewałem w Polsce partię tenorową w Mozartowskim "Requiem", w "Mszy koronacyjnej". Choć jeszcze nie przyjaźnię się na tyle z Mozartem, to chciałbym się kiedyś zmierzyć z partią Ferranda w "Cosi fan tutte". Jeden z moich ulubionych dyrygentów, z którym mam okazję współpracować, wyraził opinię, że jestem tenorem "rossiniowskim". Odkryłem tego kompozytora niedawno, pracując nad "Turkiem we Włoszech". Sam byłem zaskoczony.

A czy Rossini wymaga od śpiewaka czegoś innego niż Mozart?

- Myślę, że u obu podstawą jest warsztat. Bez niego nie da się zaśpiewać ani Mozarta ani Rossiniego. U Rossiniego wymagania techniczne są większe, szczególnie w koloraturach, ale porywa mnie jego fantazja w prowadzeniu linii melodycznej. Te koloratury, obiegniki, fioriturki. Ostatnio padła propozycja przygotowania Don Ramira w "Kopciuszku" Rossiniego. To byłoby duże wyzwanie, chciałbym się z nim zmierzyć, ale chyba się nie zdecyduję.

A Verdi?

- Poza "Traviatą" nie widzę na razie dla siebie szans w repertuarze verdiowskim. Verdi wymaga od śpiewaka dużej "pewności siebie". Na razie szukam repertuaru dla tenora lirycznego.

Czy pan nie jest za skromny?

- Moi rodzice są bardzo skromni. Myślę, że tak mnie wychowali.

Czy artysta wychodząc na scenę nie powinien być przekonany o swojej atrakcyjności, pewny swojej sztuki?

- Oczywiście, ze powinien. Mając siedemnaście, osiemnaście lat wiele myślałem na swój temat, oceniałem się wysoko. Na szczęście trwało to bardzo krótko, rodzina ściągnęła mnie na ziemię. A im świadomiej zajmuję się sztuką, to widzę ile jeszcze przede mną. Podchodzę krytycznie do swoich możliwości i do rezultatów mojej pracy. Słucham opinii ludzi mających doświadczenie. Nieocenioną pomocą jest Pani profesor Helena Łazarska, na której merytoryczne wsparcie i nie tylko mogę zawsze liczyć.

Zbytni krytycyzm może prowadzić do paraliżu. Artysta musi mieć w sobie odrobinę dziecięcej chęci popisu, pokazania się, pewności, że ze wszystkim da sobie radę.

- Bardzo ważna jest akceptacja środowiska, wsparcie otoczenia i ja to dostałem w Operze Krakowskiej. Poczułem się tu pewnie, otworzyłem się, zacząłem wierzyć we własne możliwości. W przełamywaniu moich różnych kompleksów nieocenione okazały się także doświadczenia związane z "Traviatą" w Montpellier, z "Czarodziejskim fletem" w austrackim Baden. Musiałem przekroczyć granice, poza które dotychczas nie wychodziłem, poradzić sobie z barierą językową, otworzyć się na ludzi kompletnie mi obcych, przekonać do siebie publiczność. Poradziłem sobie z tym i to mi dodało pewności siebie. Staram się posuwać do przodu małymi krokami, powoli budować relacje z otoczeniem, publicznością.

W Krakowie widownia pana uwielbia.

- I jestem jej za to niezmiernie wdzięczny. Ale gdzie indziej zawsze jest stres, jak to będzie, tym bardziej, że są to z reguły spotkania sporadyczne, jednorazowe. Z podobnymi dylematami mierzy się każdy ze śpiewaków, bo każdemu potrzebna jest akceptacja. Ona nadaje sens. Gdy przychodziłem do opery, dałem sobie trzy lata na sprawdzenie, czy to jest moja droga, czy też będę się z tym męczył. Jeśli to miałoby być tylko rzemieślnicze wykonywanie zawodu, żeby zdobyć środki utrzymania, to nie ma sensu. Nie chciałbym być nieszczery i nieprawdziwy na scenie względem ludzi, ale też względem samego siebie. Te trzy lata właśnie mijają.

I co?

- Nie mnie sądzić, ale wydaje mi się, że zrealizowałem założenia, że spokojnie mogę iść dalej tą drogą. Potwierdzenie tego odczytuję w nowych propozycjach i akceptacji środowiska. Cieszę się, że mogę robić to, co kocham, muzykować, a jednocześnie utrzymywać rodzinę. To daje szczęście i zdrowy dystans do świata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji