Artykuły

Molestowanie farsą, której nie ma

"Żona potrzebna od zaraz" Edwarda Taylora w reż. Jakuba Przebindowskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pisze Łukasz Kaczyński na blogu Patrzę się inaczej.

Teatr Powszechny w Łodzi zaprosił na pierwszą premierę sezonu. To, co pokazał wyglądało jednak nie jak premiera, lecz jak próba generalna do niej. W "Żonie potrzebnej od zaraz" nic do siebie nie pasuje: aktorzy do postaci, reżyseria do konwencji, jakość tekstu do "misji" sceny, na której jest wystawiany. Co więcej, to w ogóle nie była farsa.

Jest pewien problem z farsami w teatrach dotowanych ze środków publicznych. Można bowiem publicznie obruszać się na myśl o wystawianiu tych nierzadko "produkcyjniaków", ale skrycie i czasem wbrew sobie chcieć oddać się farsowemu szaleństwu, prostemu w przekazie, ale wymagającemu realizatorskiej precyzji i lekkości. Można z dezaprobatą patrzeć na długie lata niemiłosiernego tłumaczenia różnych "Szalonych nożyczek" i "Maydayów" oraz oburzać się na przygotowywanie kolejnych, wiedząc, że w najbliższych miesiącach np. w "Powszechnym" trudno znaleźć dzień, by któryś z nich nie był grany, ale jednak lubić farsy za teatr "w stanie czystym", za popis reżyserskiej i aktorskiej sprawności, za  bezpretensjonalne dzianie się zdarzeń tylko w ludycznym celu. Ale wówczas oczekuje się tego wszystkiego, czego "Żona..." nie może dać.

Opowiadać sztuki Edwarda Taylora nie ma powodu - akcja w farsie to tylko pretekst do sprawnościowego popisu. W "Żonie..." chodzi o to, że Jim (Damian Kulec) poszukuje kobiety, która poudaje jego żonę podczas kolacji z szefem korporacji, w której pracuje. Inaczej Jimowi grozi zwolnienie - jego boss, Bill McGregor (Jakub Kotyński) restrykcyjnie pilnuje obyczajowości pracowników. Wobec wyprowadzki swej partnerki, Helen (Karolina Krawczyńska), która zamiast oświadczyn doczekała się prośby o udawanie żony, Jim godzi się, by "żoną" została Nadia (Arkadiusz Wójcik), ukraińska pomoc domowa. I tu zagadka: skąd na scenie postać Nadii, której u Taylora nie ma? Nie ma jej też w zeszłorocznych realizacjach tej farsy w lubelskim Teatrze im Osterwy i w warszawskiej "Komedii".

Pokojówka nazywa się tam Edna Chapman i, jak wskazuje jej nazwisko, z Ukrainą niewiele ją łączy. Czyli w łódzkiej realizacji pokojówki "podmieniono". Publiczność dostała Nadię, którą zna już z dwóch fars, "Boeing boeing" (z 2013 r.) i "Pomocy domowej" (z 2016 r.), bo chętnie też zapłaci za bilety na trzecią? Kupi je, by zobaczyć chłopa w kiecce udającego babę? Taki byłby sens tego zabiegu? Tymczasem akcja i tekst nie dają powodów do obecności Nadii na scenie, nie wynika z tego nic ponad to, co wniosłaby zwykła pokojówka. Ale Nadia nie jest zwykła. W "Boeing boeing" grał ją (świetnie zresztą, bo z dystansem do roli) Janusz German i w pewnym momencie Nadia okazała się przebranym mężczyzną, co wprowadzało napięcie i dodatkowe piętro komizmu, gdy stawała się ona powiernicą kochanek przelatujących przez mieszkanie swego pracodawcy. Ta niesłusznie niedoceniona rola Germana była prawdziwą komediową kreacją, zrobioną z dystansem, a nie na gagu, eksponującą "ja" aktora, a nie manieryczność. Arkadiusz Wójcik, czyli, jak się od "Pomocy domowej" zdaje, etatowa Nadia, nie wychodzi zaś poza gag i greps, nie ucieka z pułapki manieryzmu, po prostu trochę zmienia głos, zgina dłoń w nadgarstku i nosi sukienki. A że częściowo z winy reżysera, to inna rzecz. 

Jakub Przebindowski wyreżyserował bowiem farsę Taylora jakby nie była farsą, ale lekką obyczajową komedią. Drobnostkom przydaje quasi-psychologicznej wagi, przez co rozciąga w czasie zawiązanie się perypetii niemalże do antraktu (na szczęście jest tylko jeden!), budując wtedy (z przesadną czytelnością) relacje między Jimem a jego partnerką i jego oczekiwanym szefem. Zawiązanie akcji niby kończy się wraz z wyjściem Helen, a pojawieniem się Nadii. Dłużyznę tej ekspozycji aktorzy zabijają ogrywaniem rekwizytów w myśl zasady: weź rekwizyt (kij golfowy, pistolet na wodę), poobracaj go w dłoniach, zrób z nim coś i odłóż. I znów zaczyna się nawijanie nici akcji: poznajemy Nadię i jej zwyczaje, jej nonszalancję i przebiegłość, jej talent do niesprzątania, jej humory i jej ciężkie poczucie humoru, jej talent do nieśmiesznych aluzji i wspomnień z ojczyzny. Bo farsa Taylora jest zwyczajnie kiepska, źle skonstruowana, mało zabawna, a pomysł, na jakim ją oparł, nie porywa. I być może poziomu żartów nie wyznacza tu, jak w "Pomocy domowej" poziom pośladków, ale poziom "melonów" tylko pozornie jest wyżej (chodzi o to, że gdy kobieca postać zachęca postać męską do zjedzenia melona i eksponuje przy tym dekolt, to mamy  się zaśmiać).

Błędów i niedoróbek, nie tylko dramaturgicznych, jest tu niepokojąco dużo. Od kłopotliwych niczemu niesłużących wyciemnień, mocniej postawionego od reszty obsady głosu Jakuba Kotyńskiego, po zaskakujący brak wpływu whisky pitej jak herbatę na motorykę jego postaci. Trzeba być głuchym na tekst, by nie obrócić przeciw Billowi i jego żonie (Marta Jarczewska) uwag o Jimie i Nadii jako parze dziwaków - uwieszony na kanapie pijany Bill w stanie głupawki i jego hiszpańskojęzyczna, krótkowidząca Nancy znacznie bardziej pretendują do tego określenia. U Przebindowskiego postaci znikają w typowych dla farsy łazienkach na tak długo, jakby wpadły w przerębel.

W farsie Taylora wiele jest wymuszone, ale najbardziej - obecność postaci Teri Pringle (Katarzyna Grabowska), pracownicy tej samej co Jim korporacji i w nim się podkochującej. Pomysłem autora na ożywienie tej postaci, która zdaje się dopisana tutaj tylko, by zapewnić szczęśliwe rozwiązanie galimatiasu z McGregorem, jest nadanie jej "oryginalnej" pasji - występów w teatrze amatorsko-aternatywnym. Teri posłuży się w finale szantażem, przywołując dowody na molestowanie, którego była obiektem w tej niby obyczajowo wzorowej firmie. I zrobi to powodowana uczuciem do Jima.  Naprawdę można taki pomysł wprowadzić do farsy? I da się zagrać go "pod śmiech"? Po co jednak reżyser tak poprowadził Grabowską, że skomplikował sprawę i nie można być pewnym, czy wrażliwa Teri rzeczywiście gra tylko wobec zebranych rolę życia i jest tak cyniczna, że niedawna trauma nie ma dla niej znaczenia.

Na "Żonie..." ciążą jednak zwłaszcza błędy obsadowe. Dlaczego reżyser sięgnął po aktorów, którzy, jak widać, nie czują tej konwencji i nie mogą w niej się odnaleźć? Gdzie Artur Majewski, Jan Poradowski Janusz German i Piotr Lauks? Karolina Łukaszewska, Beata Ziejka i Magdalena Zając? Oni wiedzą jak grać do publiczności i z nią, a nie pod nią i z narzucającym się "Jak się bawicie?" wypowiadanym całym sobą. To oczywiście pozycja obronna, przyjęta po znalezieniu się w trudnej aktorskiej sytuacji. Skutek jest odwrotny od zamierzonego.   Obsada "Żony..." w swej większości bawi się świetnie - i tak też gra, by pokazać, że publiczność powinna czuć się podobnie. Że powinna też złapać się pod boki i w półskłonie wyrzucać z siebie tyleż gromkie, co sztuczne "Ha, ha, ha" - jak szarżuje np. Damian Kulec. Zresztą nie do końca to precyzyjne - szarżuje. Znaczyłoby, że są sceny, gdy nie szarżuje. A przecież Kulec z szarży uczynił pomysł na rolę Jima. On nie mówi, ale pokrzykuje. On nie chodzi po scenie, ale skacze. Nie gestykuluje, ale macha rękami. Tu nie ma półtonów. Prawie każdy aktor jest jak jeden klawisz fortepianu, wciskany metodycznie z domyślnym oczekiwaniem na oklaski dla tej wspaniałej melodii. Powiedzmy otwarcie, melodia to żadna. To kakofonia. Prawie każdy z aktorów gra do siebie, nie do partnerów. I ostatnia uwaga, być może kluczowa: obsadzie pod ręką Przebindowskiego brakuje powagi, potraktowania serio tego, co na scenie, aby ci, którzy są na widowni niemożliwości sceny zaczęli postrzegać jako możliwe w ich życiu. Aktorzy nie są więc serio, są "uchachani" już na wejściu i jakby oczekują, że potwierdzimy, że jesteśmy tam (w tym świecie) razem. Nie jesteśmy, bo aktorzy nie próbowali w "to" nas wprowadzić. Oni już tam byli. Dlatego widownia rozkręca się dopiero po antrakcie - gdy główną rolę odgrywają kiecki, epatowanie erotyką i chowanie się w szafie. Jeśli już szukać klucza obsadowego, to jest nim uroda i "ładność", ale to akurat cechy na scenie drugorzędne. Przy tych mankamentach krótkie, dobrze zmontowane projekcje Grzegorza Piekarskiego i scenografia Witka Stefaniaka, nie całkiem trafiona w zestawieniu odcieni zieleni i żółtego, ale ciekawa za sprawą konstrukcji budzących (dość odległe) skojarzenia z niektórymi rzeźbami Katarzyny Kobro, schodzą na drugi plan.

Zastanawia co innego - rozpoczynanie sezonu z obsuwą, bo na jego półmetku. Nie jest w tym "Powszechny" samotny, wiec może chodzi o to, że rocznej dotacji starcza tylko na pół roku, czyli na drugą połowę sezonu (wiosenno-letnią), a potem trzeba czekać aż miasto ustali budżet na nowy rok. I druga sprawa - jeśli w "Powszechnym" nie wypala nowa farsa, to jest to wypadek przy pracy czy tę scenę, zdawałoby się "niezatapianą", też dosięgnęło zmęczenie i osłabienie dostrzegane w coraz większych obszarach łódzkiej kultury?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji