Artykuły

List do państwa de F.

Wiem, że mnie nie lubicie i nie liczycie się z moim zdaniem, ale proszę: uzbrójcie się na chwilę w cierpliwość i posłuchajcie, co chciałbym Wam powiedzieć. Długo bowiem zastanawiałem się, w czym tkwi przyczyna choroby, która nas toczy i nie pozwala spokojnie żyć - pisze Dariusz Kosiński.

Ale po wydarzeniach ostatniego tygodnia wydaje mi się, że zrozumiałem. Nie, nie stało się nic specjalnego. Żadnych przełomów zapowiadanych z miną "a ja coś wiem". Żadnych przewrotów styczniowych czy październikowych rewolucji. Kilka drobnych spraw, sygnałów, symptomów, które ułożone obok siebie pozwalają nagle zobaczyć i zrozumieć, skąd się bierze ta niemożliwa już do zniesienia jałowa nawalanka, to niekończące się polowanie na winnych i nieustanne odgrywanie własnej niezawinionej niemożności. Gdzie jest powód, dla którego półtora roku po przejęciu pełnej władzy lider zwycięskiego ugrupowania wciąż opowiada, że władzę dopiero trzeba zdobyć i kraj odzyskać. Skąd biorą się wszystkie te spiskowe teorie, które niszczą fundament ludzkich relacji - zaufanie. Moja odpowiedź jest prosta, choć pewnie niezbyt wygodna: przyczyną jest ucieczka przed własnymi ograniczeniami.

W czasach, które my jeszcze pamiętamy, życie było smutne i nudne, ale znośne, bo wszystkiemu winni byli Oni. Wierzyliśmy, że wystarczy ich przegonić, a otworzą się przed nami drzwi percepcji i potencji, wrota zablokowanych możliwości. Jednak gdy narzucone przez Onych ograniczenia zniknęły, sprawy zaczęły się komplikować, bo oczekiwane sukcesy odnosili tylko niektórzy. Większości z nas świat nadal nie dostrzegał i nie potrzebował, a przecież obiecywał coś zupełnie innego. Na wszelkie sposoby - od przemówień polityków po reklamy - przekonywał, że granice można pokonać: wystarczy wsiąść do tej samej limuzyny, którą on od dawna pędzi. Pamiętacie "Pracującą dziewczynę?" Pamiętacie tę pewność, że rzeka płynie, jeśli tylko nie stawiać jej tam?

To fałsz, w który uwierzyliśmy na nieszczęście swoje i wielu innych, przekazując go też naszym dzieciom. Na nasze usprawiedliwienie można powiedzieć, że chcieliśmy jak najlepiej. Skoro wszystko nam mówiło i mówi, że trzeba uwierzyć w siebie, a zwycięstwo jest gwarantowane, to jak nad tą wiarą nie pracować i jak nie walczyć o umocnienie jej w naszych bliskich? Mówić dzieciom, że większość z nich nie ma szans? Że nie są niezwykłe i wyjątkowe? Przecież dla nas są...

Niestety - prawda jest bolesna, ale prosta jak podstawy arytmetyki: tylko niektórzy są wyjątkowi. Większość z nas to przeciętniacy, albo i gorzej. Większość z nas w pewnym momencie już nie daje rady, nie potrafi. Większość, zdecydowana większość, wyżej d... nie podskoczy. Nasze możliwości mają granice, a poziom, na którym się pojawiają, wcale nie jest tak wysoki, jak nam się marzy i roi. Nie rozumiemy, choć się staramy. Nie potrafimy, choć bardzo byśmy chcieli. Próbujemy z całych sił i nie wychodzi.

I tu się wszystko zaczyna. Jeśli "sky is the limit", a nas trzyma własny, całkiem niski szklany sufit, to ktoś musi być winny, ktoś ten sufit nad nami zbudował i utrzymuje, nie pozwalając nam dojść na szczyt. Trzeba go znaleźć. Znaleźć i przegonić, a nic już nas nie powstrzyma. Pokażemy, na co nas stać. Świat legnie nam u stóp...

Zapewne tak to czasem może wyglądać i oczywiście i Pani, i Pan, i nawet ja potrafimy podać wiele przykładów, opowiedzieć takie właśnie historie. Ale przecież wszyscy wiem, że więcej jest zupełnie innych. Takich, w których nie ma żadnego spisku, ani żadnych zewnętrznych barier, a nie wychodzi, bo po prostu nie każdemu dano tyle talentu, inteligencji, albo choćby pracowitości, by wyszło. W bliskim mnie i Wam teatrze widać to jak na dłoni. Samo osadzenie na dyrektorskim stanowisku sfrustrowanego aktora przekonanego o własnej misji nie sprawi, że rozbity zespół rozkwitnie na nowo. Nawet jeśli wszystkie dzienniki i tygodniki opinii ogłoszą wielkość śmiertelnie nudnego przedstawienia, nie przestanie ono być o cztery godziny za długie.

Tak, wiem, wiem. Naprawdę nie jestem tak naiwny, by nie widzieć tych mechanizmów wzajemnego lansu i wspierania się. Całkiem dobrze się orientuję, że medialna (a za nią zbiorowa) uwaga nie kieruje się i nie kreuje sama. Ale błagam: dajcie sobie wreszcie powiedzieć, że poza PR-em i grupami koleżeńskiego wsparcia działają też mechanizmy związane ze zbiorowym procesem rozpoznawania jakości i wartości. Nie uwierzę, że wierzycie w ciemny lud, który wszystko kupi. Taki lud zresztą nie chodzi do teatru, więc jeśli naprawdę uważacie, że teatr to miejsce myślenia, szkoła inteligencji, to przestańcie wreszcie traktować go jak rynek majonezów i proszków do prania, na którym wystarczy w kółko powtarzać nazwę jednej marki, by wszyscy zaczęli ją kupować (nawet w reklamie tak to nie działa). To nie medialny dyktat sprawia, że od dwudziestu lat w centrum uwagi jest inny teatr, niż ten, który nauczyliście się cenić i rozumieć, czytając książki Waszych świętych profesorów. To nie ogólnokrajowy spisek lewaków sprawił, że nie macie do kogo się odwołać, by tych znielubionych faworytów zastąpić, więc musicie wyciągać z rękawa blotki i udawać, że to nie Wy rzucacie je na stół. To nie nieistniejący od lat monopol na informację jest powodem, dla którego o jednych mówi się wciąż i dużo, a o innych milczy. Czasem naprawdę lepiej przemilczeć...

Oczywiście rozumiem, że łatwiej uwierzyć we wrogi sojusz. Nic tak dobrze nie robi na poczucie własnej wagi, jak przekonanie, że istnieje tajny spisek przeciwko nam. Nawet wielkie imperia budują na tym wiarę w swoją moc, więc czego wymagać od przeciętnych mieszkańców niezbyt ważnego kraju w najbardziej muzealnej części świata. Myśl, że pomijają nas specjalnie, bo jesteśmy niewygodni lub wręcz niebezpieczni, to napęd potężny, czasem wręcz oszałamiająca namiętność na granicy uzależnienia. Zawsze zaś tarcza chroniąca przed zranieniem. Najboleśniejsze nie jest przecież to, że inni nas krytykują czy atakują. Najboleśniejsze jest, że nie interesujemy ich nawet na tyle, by choć zechcieli mieć nas w nosie.

Pewnie jestem naiwny, ale spróbuję Państwa jednak namówić, byśmy się na ten ból narazili i uznali własne ograniczenia. Ja wiem - publicznie nikt się do nich nie przyzna, ale przynajmniej sami przed sobą spróbujmy się zmierzyć z naszymi niemożliwościami. Gdy już skończy Pani dzień pełen zabiegów i zajęć, proszę pomyśleć, że może to Pani napastliwa ideologiczna jednostronność i nieumiejętność wysłuchania cudzych opinii sprawia, że od lat nikt nie zaprasza Pani do żadnych debat, nie cytuje tekstów, nie uznaje za autorytet. Gdy już wróci Pan do siebie i trzęsącymi rękoma w pustym mieszkaniu mieszać będzie herbatę, proszę dopuścić, choćby na moment, tę myśl, że nikt nie dzwoni z propozycjami nie dlatego, że trwa wraża zmowa, ale dlatego, że od kilkunastu lat nie zrobił Pan żadnego przedstawienia dającego się oglądać. A Ty, któremu wydaje się, że jesteś ponadto, przyznaj - choćby sam przed sobą - że Twojej ostatniej książki nikt nie zauważył, bo nie ma w niej niczego, co przyciągałoby uwagę. Poćwiczmy, proszę, przyzwyczajenie do niemocy, oswójmy własne ograniczenia, trenujmy sztukę porażki, bo większości z nas - zdecydowanej większości - to właśnie ona jest potrzebna. Takie marzenie: powiedzieć spokojnie i z uśmiechem - nie, nie potrafię, więcej nie dam rady. I zająć się tym, by dobrze zrobić, co się radę da. I jeszcze: przestać zwalać na innych, nauczyć się przyznawać do własnych błędów i ustępować miejsca, a nawet pomagać tym, którzy są lepsi w rozsypujące się nam klocki.

Na nowy rok, który zapowiada się tak źle, życzę nam wszystkim, byśmy wreszcie dali sobie spokój.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji