Najlepszy jest Rossini
Bohaterowie "Włoszki w Algierze" śpiewają: "burza w myślach, sztorm w uczuciach". Z takimi sami wrażeniami zostają widzowie. Na scenie nieustannie się dzieje, a erupcja inscenizatorskiej pomysłowości przypomina kalejdoskop z barwnymi szkiełkami. "Przesypują się", trwa festiwal scen i scenek, ale zgubił się humor i baśniowy nastrój.
Wieczór z tą operą komiczną Rossiniego (miał 21 lat, gdy ją napisał) okazał się zwycięstwem muzyki. Pod batutą Antoniego Wicherka (pogratulować mistrzowi kondycji) to rzetelna relacja z partytury. Orkiestra wykonała swoje zadanie bez fajerwerków, bez odczytywania "na dziś", dochowując wierności kompozytorowi.
I okazało się, że to działa. Natomiast Michał Znaniecki,artysta uznany za jeden z największych talentów reżyserskich w operowym świecie (produkcje m.in. w La Scali, praca z Placido Domingo), wykorzystał libretto jako pretekst. Perypetie uprowadzonej Izabelli, którą chce zdobyć znudzony żoną bej Mustafa, oraz jej ukochanego Lindora, będącego w niewoli u algierskiego dostojnika, opowiada na planie filmowym lat 20. Ta historia bez wątpienia nadaje się na scenariusz z tamtych czasów, gdy kinomani szaleli za "Szejkiem". Reżyserowi, który jest jednocześnie scenografem, nie brakuje pomysłów i dbałości o sceniczną wystawność. Akcja zaczyna się od wejścia na widownię. Na proscenium, jakby przed halą zdjęciową, uwijają się sprzątaczki. Za chwilę obrazy z archiwalnej taśmy pokazują nadlatujący samolot, który za moment będzie na scenie, w wersji gotowej do filmowego ujęcia. I zaczyna się gonitwa reżyserskich myśli. Biegają statyści, wkraczają gwiazdy - najważniejsza obowiązkowo z pieskiem - zjeżdżają klatki, na łańcuchach opuszczane są stołki, przed kamerą ustawiają się postacie ubrane tylko do miejsca, które widzi obiektyw (miało być zabawnie). Filmowa inspiracja dotarła aż do oscarowej gali (wytworni goście, wśród nich reżyser, szli na nią wprost przez widownię) . Podczas jej trwania rozegrała się scena ucieczki Włoszki, która oszukawszy Mustafę dostała się na statek przez ekran "omijając" obecnych na nim przed chwilą Polę Negri i Rudolfa Valentino.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że inspiracją dla Michała Znanieckiego był Woody Allen i jego "Purpurowa róża z Kairu". Przenikaniu się światów w scenicznej wersji zdecydowanie jednak zabrakło rytmu, a pomysły nazbyt często służyły tylko popisom inwencji.
W obsadzie wielkich głosów nie było. Największe wrażenie zrobił Pablo Cameselle, filigranowy tenor hiszpańsko-argentyński specjalizujący się w muzyce Rossiniego, stylowo interpretujący partię Lindora.
Najeżoną trudnościami (karkołomne góry) partię Włoszki Izabelii z właściwą sobie kulturą muzyczną prezentowała Agnieszka Makówka, sprawdzając się przy tym w zadaniach aktorskich. Jako Mustafa ze swadą i swobodą władzę sprawował Robert Ulatowski.
Swoją obecność zaznaczył balet (ruch sceniczny Edyta Wasłowska) i chór (przygotowany przez Marka Jaszczaka). Zważywszy na reakcję widowni najzabawniejsza okazała się kobra, która przy dźwiękach zaklinaczki węży (klarnetowe solo Zuzanny Fabijańskiej) łasiła się do Lindora wyśpiewującego o miłości.
Kino w operze nasi czytelnicy będą mieli okazję sami ocenić podczas niedzielnej (4 bm. godz. 18) premiery z "Expressem".