Łza w oku klowna
Podobno w szkole stawiano na nim krechę - w warszawskiej, teatralnej, na wydziale reżyserskim. Były polonista nie zapowiadał się w oczach profesorów na przyszłego kreatora. Jego warsztat reżyserski - "Dom Bernardy Alba" w Teatrze Powszechnym potwierdził jak gdyby belferskie wątpliwości, ale przyniósł mu dyplom. Było to niewątpliwe osiągniecie artysty, który nie w szkole warszawskiej zasmakował sztuki teatru. Jego wzorem, prawdziwym drogowskazem stał się Kantor, co można było wyczytać zarówno już ze "Smoka" w Teatrze Współczesnym, jak i z operowych "Manekinów".
O Januszu Wiśniewskim, bo o nim tu mowa, robiło się tymczasem coraz głośniej, do czego w dużym stopniu przyczyniła się mądrość i intuicja Izabelli Cywińskiej. To ona bowiem szeroko otworzyła przed młodym kreatorem podwoje swojego teatru w Poznaniu, gdzie zrealizował kolejno: głośną "Balladynę", a później dwa autorskie przedstawienia: "Panopticum a la Madame Tussaud" i "Koniec Europy". Ten pierwszy okres twórczości Wiśniewskiego zamknął się z jednej strony znaczącym wyznaniem artysty: "nie mam gotowego języka teatralnego, dopiero rozpoznaję alfabet, w którym mówiłbym w teatrze dalej"; z drugiej zaś - serią nagród na międzynarodowym festiwalu teatralnym BITEF w Belgradzie, rodzimą Nagrodą im. Konrada Swinarskiego oraz zaproszeniem przedstawień Wiśniewskiego na festiwale w Nancy, Edynburgu i San Francisco. W tym też momencie powrócił Wiśniewski do Warszawy, by pozostawić po sobie kolejny ślad w repertuarze Teatru Współczesnego: autorską "Walkę Karnawału z Postem".
Kto żyw - zjawił się na tej premierze, nie ukrywając swojego apetytu na smakowitą błazenadę teatralną a la Seigneur Kantor, którą tak zręcznie operuje, wypowiada się i fascynuje widownię Janusz Wiśniewski. Nie udaje przy tym Kolumba nowego teatru, nie ma takich ambicji. Potrafi jednak doskonale poruszać się po odkrytym już szlaku i dociera dalej, odkrywając przed nami nowe uroki i nowe możliwości tego osobliwego teatru żywych marionetek. Mistrzostwo formalne, bogactwo plastyczne, wyobraźnia reżyserska (czy raczej choreograficzna?) nie ulega tu dla mnie najmniejszej wątpliwości. Podziw też budzi dyspozycja całego bez wyjątku zespołu aktorskiego, który tak sprawnie, tak kunsztownie wypowiada się w tym przedstawieniu nowym dla siebie, nie stosowanym dotychczas, językiem teatralnym. Na jaki temat? W tym oto upatruję kolejną wartość teatru Wiśniewskiego, który przyciąga oryginalną formą, by wydobyć, wypowiedzieć, wykrzyczeć, prowokująco wykoślawić najistotniejsze prawdy, mity i archetypy, które ukształtowały i nadal kształtują świadomość Europejczyka zamieszkałego w dorzeczu Wisły. Prowadzący ten spektakl konferansjer, swoisty wyrzut naszego sumienia - Monsieur Vivisecteur - prowadzi na naszych oczach rodzaj wiwisekcji, dokonywanej przez Wiśniewskiego na nas samych, w imię zdrowia moralnego narodu. I choć z tej wielkiej szopki teatralnej, klownady, plastycznego kabaretu, czy też teatru ruchu i maski wyłuskać można właściwie wszystko, co o nas stanowi, nami powoduje, co nas żywo obchodzi i nami wstrząsa, nie sposób jest zapomnieć finałowego tańca "Benedictusa" z upiorem śmierci, zmagań "Karnawału" z "Postem", i na tym tle - ogłupiałego dziecka z martwą kukłą w rękach. Piękny, ważny spektakl - łza w oku klowna.