Artykuły

Ku pokrzepieniu serc

"Triumf woli" Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Narodowym Starum Teatrze w Krakowie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej.

"Triumf woli" Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego to błyskotliwe, a czasem nieskuteczne poskramianie scenicznego chaosu. Wyłania się z niego jasne przesłanie - damy radę, dobro i miłość nas uratują. Duet w to wierzy czy tylko proponuje ucieczkę od rzeczywistości?

Coś się zmieniło. Monika Strzępka i Paweł Demirski powiedzieliby zapewne, że ciągle robią ten sam teatr, że od wałbrzyskich spektakli w rodzaju "Niech żyje wojna!", które dały im początkowy rozgłos i miano wściekłego duetu, przeszli swoją drogę, ale ich nowe przedstawienie pozostaje wierne typowym dla twórców tematom. Niby tak, mamy tu przecież brytyjskich górników wypowiadających posłuszeństwo rządowi Margaret Thatcher przy wsparciu aktywistów ze społeczności LGBT. Niejako na muzyczny bis jeszcze raz rozbrzmiewa śpiewana przez nich pieśń o tym, że w jedności siła. Niemniej na "Triumf woli" patrzę niczym na nowe otwarcie Strzępki i Demirskiego. Nie tylko dlatego, że dużo łatwiej niż dawniej wchodzę w proponowaną przez nich konwencję, chętniej chwytam humor tekstu, wyraźniej widzę, jak reżyserka pracuje z aktorami i jakie pokłady energii w nich uwalnia.

To nie dlatego, że dawny teatr Strzępki i Demirskiego w najmniejszym calu nie był moim teatrem, raczej ucieleśnieniem tego, co na scenie odrzucam. Coś się zmieniło przy poprzednim zrealizowanym w krakowskim Narodowym Starym Teatrze spektaklu "Nie-boska komedia. Wszystko powiem Bogu". Wchodziłem w jego świat z dużymi oporami, więcej znaczyło dla mnie dwadzieścia minut potyczki Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik i Marcina Czamika, czyli Pankracego i Henryka, bo wzięte było wprost z dramatu Zygmunta Krasińskiego niż cała, niemiłosiernie przegadana dramaturgicznie reszta. Jednak nie można było zlekceważyć tej wypowiedzi, barwionej jedynie na szaro i na czarno, dziwnie elegijnej, a chwilami w swym nastroju grobowej. Może wtedy wściekły duet zamienił złość na smutek, jednocześnie rozszerzył też paletę proponowanych przez siebie rozwiązań.

Przy tym wydaje mi się, że Strzępka i Demirski również w ostatnich swoich pracach idą na przekór. Gdy wielu pokazuje, jak bardzo jesteśmy potrzaskani i podzieleni, a wielu Polsk nie da się scalić, oni chcą udowadniać, że porozumienie jest możliwe. Choćby w smutku, jak było w "Nie-boskiej komedii", albo w spojrzeniu wstecz i powrocie do pamięci. Tak było w nie do końca udanym, zbyt szybko chyba przygotowywanym widowisku muzycznym warszawskiego Teatru Żydowskiego "Marzec '68. Dobrze żyjcie - to najlepsza zemsta". Centralna postać tego przedstawienia, grany przez Henryka Rajfera Ojciec, jako żywo przypomina Bohatera z "Kartoteki" Tadeusza Różewicza. Jak on przewija w głowie taśmy pamięci, próbując na nowo połączyć epizody z własnego życia. Otacza go społeczność, w niej choćby komunistyczni dygnitarze i kacyki Tyle że Strzępka chyba celowo odbiera tym obrazom grozę. Zastępuje ją melancholią, nieśmiało chyba jeszcze formułuje przesłanie, iż wspólnota przy wszystkich wewnętrznych podziałach i cięciach, jednak jest możliwa.

Powie ktoś, iż "Triumf woli" przypomina zrealizowane w 2012 r. w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu inne przedstawienie Strzępki i Demirskiego bez ceregieli zatytułowane "O dobru". Widziałem je, pamiętam, i zareagowałem alergicznie na przytulanie aktorów do widzów, konwencję całości oraz finałowe wyjście przed budynek i śpiewanie przy ognisku pieśni "You'll Never Walk Alone" znanej przynajmniej mnie przede wszystkim jako hymn kibiców Liverpoolu. W spektaklu Starego Teatru podobną funkcję spełnia protest song górników, a także "Over the Rainbow", wykonywana świetnie przez Marcina Czarnika. Słyszymy również o zbawiennej mocy przytulania, ale sama opowieść sięga dalej i głębiej niż "O dobru", chociaż o dobru wprost traktuje.

Punkt wyjścia wziął Demirski od Szekspira. Grany z odświeżającą dezynwolturą przez Krzysztofa Zawadzkiego William S. przedziera się na scenę przez mrugającą czerwonym światłem bramkę, po czym - zupełnie jak Prospero z "Burzy" i po części jego tekstem - wywołuje katastrofę. Nie morską, a lotniczą, w scenografii Martyny Soleckiej widzimy rozwalone fotele z samolotu. Rozbitkom, którzy znaleźli się na wyspie, włos z głowy nie spadł. Mają tam wszystko, czego potrzebują do życia, a wieczerzę może im przygotować sam Wuj McDonald (Adam Nawojczyk). Tyle że na razie się do tego nie kwapi, w dodatku w ręku trzyma naostrzony tasak. I po posępnej minie widać, że jakby co, nie zawahałby się go użyć. Zresztą wszyscy w grupie popatrują na siebie wilkiem. Mamy tu dwa Złe Wilki (Anna Radwan i Radosław Krzyżowski), tyle że już niedługo pierwszy zamieni się w bajkową wróżkę, a drugi wcieli w indyjskiego mężczyznę, który przez ponad dwadzieścia lat kopał w górze tunel, by jego towarzysze z wioski mieli bliżej do szpitala. Wejdzie też w rolę bramkarza samoańskiej reprezentacji piłkarskiej, w jednym meczu puszczającego trzydzieści jeden bramek, a potem ambitnie walczącego o zmazanie tego wstydu. "Triumf woli", który ze słynnym filmem Leni Riefenstahl łączy jedynie tytuł, jest właśnie o rodzeniu się dobra w ludziach i między ludźmi. O tym, że dobro jest zaraźliwe i tak naprawdę właśnie przed nim nie ma ucieczki Można przekuć w nie nawet traumę, jak górnik (Juliusz Chrząstowski) zwolniony z kopalni, a za pieniądze z odprawy objeżdżający świat. I nie należy się go wstydzić, ale dać się mu ponieść, choćby dzięki dość prostym ćwiczeniom proponowanym przez Yogę Śmiechu (chwilami brawurowa Monika Frajczyk) - "I'm Happy, I'm Relaxed".

Są w tym towarzystwie Mongolski Chłopiec, zapalony biegacz i zwycięzca zawodów konnych (Marta Nieradkiewicz), oraz Rachel Carson (Dorota Pomykała), ekolog walcząca z nadużywaniem pestycydów. I przede wszystkim Kathrine Switzer (Dorota Segda), czyli pierwsza kobieta, która przebiegła maraton. Wszystko, co się z nią wiąże, zdaje się dla autorów najważniejsze, bo w opowieści o Switzer skraplają się najważniejsze wątki "Triumfu woli" - przekraczanie ustanawianych na lata granic, wiara w siebie, zgoda, by niosła nas pozytywna energia i niwelowała przeszkody. Segda powtarza w tej roli niektóre chwyty ze swego poprzedniego występu u Strzępki w "Nie-boskiej komedii", ale jest w swojej roli fantastyczna. Gdy trzeba się nią bawi, za chwilę wydobywa liryzm. Może najlepszą sekwencją widowiska jest rozgrywany w zwolnionym tempie finał biegu przy dźwiękach - a jakżeby inaczej - "Rydwanów ognia" Vangelisa. Proste to nad wyraz, ale piekielnie skuteczne. Autorzy grają na emocjach widzów, jak chcą.

Inna rzecz, że Strzępka i Demirski wciąż działają na niektórych jak płachta na byka. Bywają tacy, co nie przyjmują konwencji i po przerwie nie wracają na widownię. Nic w tym dla twórców uwłaczającego. Aktorzy Starego Teatru na scenie czują się zespołem, widać, że znajdują z reżyserką szczególne porozumienie, a granie w "Triumfie woli" zwyczajnie sprawia im frajdę. To świetnie, choć bywa, że za bardzo trochę moszczą się w swoich rolach, trochę zanadto samych siebie w nich lubią i wtedy stają się źdźbło minoderyjni. No i muszę powiedzieć, iż bywa "Triumf woli" przegadany, nabiera tempa po dobrej godzinie, a trwa prawie cztery. Dramaty Pawła Demirskiego wydają mi się napuchnięte od słów, dobrze zrobiłyby zarówno im, jak i inscenizacjom Moniki Strzępki cięcia i "Triumf woli" nie jest pod tym względem wyjątkiem. Zdarza się również, że reżyser traci na długie minuty z oczu niektórych bohaterów, ale nie pozwala im zejść ze sceny. Dorota Pomykała i Adam Nawojczyk na przykład chodzą więc po niej albo siedzą w jednym miejscu, próbując znaleźć sobie jakieś sensowne zajęcie. Bez sukcesu.

Na koniec publiczność zrywa się do stojącej owacji i śpiewa razem z aktorami, muzyka rozsadza krakowską narodową scenę. Zatem potrzebowała owej gali optymizmu, jak określali przed premierą "Triumf woli" autorzy. Przyznam, że może myślę za dużo, ale ów manifestowany optymizm Strzępki i Demirskiego nie daje mi spokoju. Bo skoro jest jak jest i tu, i wszędzie, to skąd ta radość? Czy po to, aby wbrew wszystkiemu powiedzieć "damy radę, możemy być razem", czy raczej z chęci ucieczki od świata, przed którym w realu ucieczki nie ma? Bo chyba nie dlatego, by dać ludziom to, czego chcą i to w dawce, którą mogliby się zadławić. Jasne w przesłaniu przedstawienie Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego prowokuje zatem do pytań. Zdaje się być potrzebne polskiemu teatrowi i Staremu Teatrowi w Krakowie. Choć może wszystko jest prostsze, niż się zdaje. Jak finałowa pieśń aktorów i publiczności

"Triumf woli" Pawła Demirskiego | reżyseria: Monika Strzępka | Narodowy Stary Teatr w Krakowie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji