Farsa z Pokorą
Farsa to jeden z najtrudniejszych gatunków w teatrze. Powinna rozśmieszać a to wymaga od aktora komediowego praktyki, znajomości WIDOWNI i TEATRU. Cechy te posiadał niewątpliwie RAY COONEY aktor, reżyser i autor "MAYDAY" (tytuł oryginalny "Run for your wife" - w wolnym tłumaczeniu -"Ratuj się kto może") i odniósł sukces nie tylko w Anglii (grany przez osiem lat przy pełnej widowni) ale także na Braodwayu, Florydzie, w Szwecji i Irlandii. Zresztą, tłumaczony na wiele języków, wszędzie święci triumfy. Ray Cooney jest prekursorem współczesnej farsy, która, według niego, bliższa jest tragedii niż komedii. Dlatego bohaterzy jego sztuki to zwykle ludzie zwyczajni próbujący rozwikłać w swym życiu sytuacje nietypowe. Dlatego też, by wywołać silną reakcję widowni, Cooney stawia na jak największe prawdopodobieństwo sztuki i przedstawienia. I rzeczywiście tekst "MAYDAY" potwierdza powyższe - jest świetnie napisany. Nic tylko aktorom grać a widowni śmiać się. Bohaterem jest londyński taksówkarz - bigamista John Smith (Jerzy Miedziński) uwikłany w sieć zastawioną przez obyczajowe konwencje i swoje dwie małżonki. Spokój jego "rozkładu jazdy", dzielenia się na dwoje, burzy przypadek i przed naszym bohaterem pojawia się niebezpieczeństwo tak duże, że zaczyna być śmieszne. I nie sposób się nie śmiać. Tylko...
Tylko że sztuka jest napisana przez Anglika w Anglii i siłą rzeczy jej poetyka jest specyficzna, czyli angielska, a to zmuszać musi reżysera i aktora do jej odszukania. Bo praca nad rolą w farsie wiedzie ku naturalizmowi a nie grepsom, niestety. Poetyka "MAYDAY" w reżyserii Wojciecha Pokory i wykonaniu aktorów tarnowskiej sceny bliższa jest "Damom i Huzarom" A. Fredry (też śmieszne, tyle że komedia) niż Rayowi Cooneyowi. Pierwszy akt zagrany jest jeszcze z poczuciem dyscypliny scenicznej, natomiast drugi - chyba poprzez żywą reakcję publiczności - został "puszczony", co wywołało mało kontrolowany chaos. Najbliższej poetyki angielskiej farsy byli Maria Zawada-Bilik w roli Barbary Smith (taka słodka idiotka, druga żona Johna Smitha) i Mirosław Bieliński jako inspektor Porterhouse (choć kojarzył się z porucznikiem Colombo). Natomiast reporter w wykonaniu Dawida Żłobińskiego (adept) i inspektor Troughton w wykonaniu Jerzego Ogrodnickiego to, delikatnie rzecz ujmując, małe nieporozumienia (co wcale nie jest śmieszne). Czyżby tekst przerósł możliwości tarnowskich komediantów i reżysera (świetnego przecież aktora komediowego)? Czy wina to braku czasu na realizację (czytaj: pracę)? Niezależne źródła mówią o jedenastu dniach! Dużo to, czy mało, koteczku? Tylko scenografia (Józef Napiórkowski) przenosi nas do Londynu i tchnie klimatem mieszczańskiego spokoju i ładu aż do szczegółów.
Śmiać się w dzisiejszej rzeczywistości nie bardzo jest z czego (chyba że gorzko), dlatego posłuchajmy, popatrzmy i pośmiejmy się z perypetii Johna Smitha, bohatera farsy Raya Cooneya "MAYDAY". Wszak śmiech to zdrowie.