Molier w ramce
MŁODY REŻYSER (niezależnie od tego, ile faktycznie ma lat), miewa zazwyczaj mnóstwo pomysłów w związku za sztuką braną na warsztat teatralny.
Jeśli zaś młody reżyser występuje jako debiutant, czyli po raz pierwszy przygotowuje swój spektakl sceniczny, wówczas najczęściej stara się niemal wszystkie pomysły, jakie mu podsuwa wyobraźnia po analizie tekstu, zmieścić w obrębie jednego przedstawienia. Surowe prawa wyboru jeszcze go nie obchodzą, ani - być może - nie zdaje sobie sprawy z ich wagi artystycznej czy tylko konstrukcyjnej; z obu decydujących czynników dla zachowania równowagi pomiędzy dramaturgią (tekstem) a kształtem inscenizacyjnym widowiska.
Zdaje się, że każdy debiutant musi płacić tzw. frycowe, bo praktyka raz po raz potwierdza - jak trudno opanować sztukę rezygnacji z nadmiaru własnych wizji, nagromadzonych wokół przeczytanego i odczytywanego na nowo utworu dramatycznego. Tej przesadnej dbałości o "pomysł" dostarcza przede wszystkim klasyka sceniczna. Nic dziwnego, to właśnie wielkie (i małe) dzieła sprawdzone przez czas i teatr od lat, czy przez całe wieki, ograne setki razy - kuszą reżyserów wciąż nie wygranymi dotąd podtekstami, lub "ukrytym" znaczeniem, które dopiero dziś mogą odkryć przed publicznością ich ponadczasowe a bliskie współczesności odniesienia. W blasku "odwiecznych prawd" i równie odwiecznych aluzji.
Tu chciałbym się zastrzec, że nie zgłaszam jakiegoś generalnego sprzeciwu wobec prób nowego odczytania klasyki scenicznej, a więc i do sprzyjających temu eksperymentów inscenizacyjnych. Byłoby to walką z wiatrakami, a także walką z naturalnym rozwojem życia starych sztuk na scenie. Natomiast wyrażam - skądinąd truistyczne już - wątpliwości wobec mody na karkołomne (choć pomysłowe) igraszki z klasycznymi tekstami. Żeby tylko wykazać swą oryginalność, "awangardowość", celem szokowania odbiorców i kolegów po fachu, bez względu na to, czy wszystkie te chwyty, zabiegi i wybiegi formalne (a nawet ingerujące w treści) są potrzebne. Czy coś wyjaśniają, zbliżają - czy tylko wikłają, plączą, zamazują. Wtedy bowiem odsłania się fałszywa ambicja lub hochsztaplerstwo pseudo-inscenizatora, a nie faktyczne odkrycie niedostrzeganych albo pomijanych wartości ideowo-artystycznych konkretnej pozycji dramaturgicznej. Nie zamierzam tu klasyfikować, ani udawać mentora. Te wstępne uwagi mają na celu zarysowanie ogólnego tła, z którego coraz częściej wyrastają konkretne działania reżyserskie na naszych scenach.
JEŚLI TERAZ NAPISZĘ, że debiutujący (jako reżyser) - młody, interesujący aktor tarnowskiego Teatru im. L. Solskiego, Stanisław Elsner-Załuski wystawił "Chorego z urojenia" Moliera - to fakt ten mógłby wywrzeć wrażenie, że wszystko co podałem w skrótowej formie o inscenizacjach klasyki w ujęciach młodzieży reżyserskiej, odnosi się do niego. Tymczasem do Elsnera-Załuskiego odnosi się jedynie część ogólnych rozważań na temat łączenia z sobą szeregu pomysłów inscenizacyjnych w obrębie jednej sztuki.
"Chory z urojenia" jest ostatnią komedią Moliera. Wiadomo, że autor - trawiony długoletnią chorobą - sam występował w spektaklach swojej trupy teatralnej jako aktor. Ponoć w czwartym z rzędu przedstawieniu zmarł na scenie. Tu rodzi się pokusa (reżyserska) pierwsza, aby komedio-farsę o hipochondryku i egotyku, spiąć dramatyczną klamrą. Zabawić się w teatr Moliera - i zakończyć akcję farsy, czyli fikcji literackiej, akcentem biograficznym. Aktor-Molier grający Argana - chorego z urojenia, także umrze na scenie. Mamy tedy inscenizację w stylu tragigroteski. Ten chwyt formalno-treściowy zmusza przecież do innego niż sam tekst ujęcia całego widowiska w ramkę jakby drugiego teatru. Reżyser dodaje więc wstęp z "Improwizacji w Wersalu" oraz wprowadza scenki z życia Moliera. Aktorzy zanim zagrają "Chorego z urojenia", wcielą się w role dawnych aktorów Molierowskich, przed wejściem na scenę. Te dwa teatry będą się przenikały, a dodatkowo Cyganka okrasi komentarzem początek każdej odsłony nowego aktu sztuki.
Nie idzie mi tu o ironizowanie na kanwie pomysłu Elsnera-Załuskiego. Ów pomysł, zresztą stosowany w różnych wariantach grania jednego utworu na tle wiedzy naszej o wszystkich dziełach autora i jego biografii, nikomu nie wadzi. Ale czy jest potrzebny? I czemu służy? Stwierdzeniom, że życie - przez tragiczną przekorę - z hipochondryka, prawie błazna, zapatrzonego bez reszty w urojone choroby, lekceważącego troski i cierpienia najbliższych, czyni w efekcie ofiarę? Że ogłupienie oraz lekomania ( tu pokusa druga "uwspółcześnionego" kierunku inscenizacji) prowadzić zawsze mogą do prawdziwych zagrożeń życia? Mogą i często prowadzą. A nawet sprzyjają żerowaniu na naiwności ludzkiej - szarlatanów medycyny. No i co? Komedia Moliera sama od siebie przemawia do publiczności w tym właśnie tonie. Jej obudowa jest tylko kropką nad i. Kropką dydaktyczną, a nie artystyczną, czy ideową. Stad pomysł Prezentacji teatru Moliera w teatrze wiedzy o Molierze wydaje się - akurat w tym przypadku - wyważaniem otwartych już drzwi. Szczególnie np. po filozoficznych oraz historiozoficznych odkryciach Skuszanki, odczytywania "Lilli Wenedy" poprzez całą twórczość Słowackiego, w salonie literackim emigracji polskiej, po powstaniu listopadowym. Farsa Moliera to nie ten wymiar intelektualny, choć obyczajowość i satyra społeczna znajdują tu swoją rangę niebagatelną (od 300 lat).
Elsner-Załuski wykazał w "Chorym z urojenia" więcej pomysłowości, aniżeli uzyskania drogą tych pomysłów nowego odkrycia znaczeń Molierowskiego tekstu. Myślę, że należało szukać ostrości groteskowych, czy szerszych refleksji na temat odwiecznych schorzeń z urojenia natury ludzkiej - w grze aktorów. Właśnie we współczesnej grze postaci komediowych, dla których kostium epoki stwarza ironiczny, zjadliwy dystans do nagich postaw i poglądów, zawartych między tępą naiwnością a obłudą i wyrachowaniem nieśmiertelnego cwaniactwa.
BA, ALE SPEKTAKL schował się raczej w cudzysłowie formalnym, w rameczkach inscenizacji - zaś aktorsko pozostał zaledwie poprawny warsztatowo. Z domieszką cyrkowej dosłowności. Niekiedy zabawnej, ale sztucznie podprowadzanej pod tragigroteskę. Na dobrą sprawę tylko STANISŁAW MICHNO usiłował jako Argan nadać swemu choremu z urojenia pełniejszy wymiar sceniczny. Już jako Molier grający Argana - nakładał na siebie pancerz. Cóż to jednak za pancerz, jeśli jest kruchy i gnie się pod cięciami miecza melodramatycznego? Reszta obsady była tylko ze zwykłej farsy. Poza drugim teatrem Moliera i Elsnera (ZBIGNIEW ŚLUZAR, LIDIA HOLIK-GUBERNAT, EWA CZAJKOWSKA, WAWRZYNIEC SZUSZKIEWICZ - bardzo nieporadny aktorsko Kleant, ZENON JAKUBIEC, WITOLD GRUSZECKI, WŁODZEMIERZ GÓRNY, SABINA JASIELSKA, MARIA WIŚNIOWSKA i JERZY PRZEWŁOCKI).
Scenografka ZDANA JASIŃSKA zgrabnie i przejrzyście zmontowała przystawkowe dekoracje, ruchem scenicznym kierowała ZOFIA WIĘCŁAWÓWNA, a dobrze brzmiącą oprawę muzyczną przygotowała JADWIGA LIPIŃSKA-GOZDEK.