Artykuły

Chochlikowe podsumowanie 2016 roku - blaski i cienie pisania o teatrze

Kilka dni temu moja serdeczna koleżanka komentując jeden z tekstów na Facebooku napisała: Ty to masz ciekawe życie. Uśmiałem się wtedy, bo choć w zasadzie miała rację, mało kto zdaje sobie sprawę, jakie jest drugie dno tych wszystkich teatralnych przeżyć. Dlatego podsumowanie 2016 r. zacznę z przymrużeniem oka - będzie właśnie o tym, czego nie widać - pisze Włodzimierz Neubart na blogu Chochlik Kulturalny.

Ponieważ nie jest moim celem nikogo demaskować ani wywoływać zbiorowego hejtu, pominę czasem nazwiska (będą jednak momenty, gdy po prostu nie dam rady...):

To był niesłychany teatralny rok. Jak napisałaby Bridget Jones:

342 spektakle - dlaczego nie 365?

jednostki alkoholu wypite podczas jednego spektaklu: 3 (serio), ale to tylko raz się zdarzyło liczba osób, które się na mnie obraziły: ponad 500 (dlaczego nie chcą mnie lubić?) spektakle, na których płakałem: nie podam (bo aż wstyd)

No to teraz szczegółowo:

342 spektakle

Tak, miałem taki plan, żeby zobaczyć ich dokładnie tyle, ile było dni w roku. To byłoby nawet realne, bo choć nie każdy dzień przynosi możliwość wybrania się do teatru, to wiele razy widziałem po dwa spektakle w ciągu doby (idąc także np. na spektakl dla dzieci, który grany jest w godzinach porannych; albo też podczas festiwali teatralnych, gdy prosto z jednego spektaklu jedzie się na inną scenę, by godzinę później oglądać kolejne widowisko). Gdybym się sprężył, dobiłbym do trzystu sześćdziesięciu pięciu przedstawień. Tylko po co? W końcu to nie o ilość, a o jakość chodzi.

Chochlik kulturalny

Nie byłoby Chochlika, gdyby nie namowy Roberta z Notatnika kulturalnego. Kocham sztukę i od wielu lat wygrzewam fotele w teatrach, jednak dopiero dzięki niemu zdecydowałem się pisać o tym, co mi w duszy gra. Zabrał mnie kiedyś ze sobą do teatru jako swojego gościa i namówił do napisania recenzji, która z perspektywy czasu nudzi mnie śmiertelnie, ale cóż, taka była. Okazało się jednak, że chwyciła. Napisałem kolejną - podobnie. Z czasem zacząłem pisać coraz więcej i więcej. W momencie, kiedy w Notatniku kulturalnym liczba moich wpisów w miesiącu niebezpiecznie zaczęła zbliżać się do połowy, trzeba było podjąć decyzję: albo kończę tę zabawę, albo zaczynam już jako ja. Początek wcale nie był łatwy. Nikt, absolutnie nikt, nie chciał mi wyjaśnić, jak założyć bloga, ani też pomóc w stworzeniu jego strony wizualnej. Stąd wygląda to jak wygląda (o wiele lepiej Chochlik żyje więc na Facebooku).

A co z teatrem? Nieśmiało zacząłem pisać o spektaklach, które oglądałem i wtedy jeden z moich tekstów zauważyła Gołda Tencer, prowadząca Teatr Żydowski. Skopiowała mój wpis i... naprawdę się zaczęło. Poczułem, jak to jest, gdy to, co się napisze, trafia do ludzi. Odzew był fantastyczny. Chociaż później tamten rekord pobiłem po wielokroć, nigdy nie zapomnę, jaką radość dało mi czytanie, co inni widzowie myślą o tamtym spektaklu.

Później poszło już lawinowo... Jestem nietypowy. Na Facebooku pisze posty, które zabijają długością. W dobie, gdy ludzie nudzą się po trzecim zdaniu tekstu, ja proponuję coś innego. Są tacy, którzy sobie chwalą.

Czy jestem krytykiem teatralnym?

Trudne pytanie. Wpisy o obejrzanych spektaklach pojawiają się u mnie codziennie. To pierwsze wrażenia z tego, co zobaczyłem. Wielu ludzi bierze je za recenzje, bo są dłuższe niż zwyczajowe recenzje teatralne. Dla mnie to tylko wstęp. Pełne wersje moich przemyśleń o każdym przedstawieniu pojawiają się później, czasem po kilku dniach, czasem tygodniach. Teksty dojrzewają w głowie i w duszy. Wolę pisać, gdy emocje opadną, mogę wówczas zastanowić się, czy to, co we mnie wykiełkowało w teatrze, wciąż się gdzieś tli.

Chciałem być krytykiem, to prawda. Napisałem nawet dwa razy do AICT Polska, czyli do Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych, z pytaniem, jakie warunki powinienem spełnić, żeby mnie do siebie przyjęli. Nikt nie raczył nawet odpowiedzieć. Uznałem więc, że nigdy więcej. Zostaję Chochlikiem i tyle. Tak jest dobrze. Mogą mnie nazwać, jak chcą.

Najwięcej do powiedzenia na temat tego, czy jestem krytykiem, mają oczywiście czytelnicy bloga. A tu opinie są bardzo różne (rozciągają się oczywiście od "chłopca z netu, który udaje krytyka" aż do "kto rano wstaje, ten czyta Chochlika" - to dosłowne cytaty z komentarzy pod recenzjami). Wiadomo, że najmilej jest pławić się w cieple pochwał, jednak to zawsze daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie ma się więc co cieszyć, tylko robić swoje (i to jak najlepiej).

Nie sposób uniknąć krytyki - wiadomo. Ta czasem przychodzi niespodziewanie. Przyzwyczaiłem się już do sytuacji, gdy np. student aktualnego rocznika dyplomowego wydziału aktorskiego Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie stwierdza, że nie jestem krytykiem, ani nawet zwykłym recenzentem, a w ogóle jestem głupi, brakuje mi wykształcenia, czasu, za to mam za dużo pieniędzy i do teatru chodzę, żeby innym narobić przykrych chwil w życiu (nie będę tłumaczył, że mam dwa tytuły, młody adept sztuki aktorskiej żadnego, a ja chodziłem do teatru, gdy on robił karierę w piaskownicy...). Trzeba się uśmiechnąć i tyle. Najpiękniejsze kwiaty przychodzą oczywiście w wiadomościach prywatnych od urażonych aktorów czy śpiewaków, twórców, reżyserów, pracowników działów PR instytucji kultury, czasem dyrektorów teatrów itd. Dowiaduję się wtedy, jakim jestem śmieciem, albo że mam "jałowy mózg" i inne takie. Gdybym zebrał te cuda, powstałaby zapewne bestsellerowa książka o kulisach teatru. Prawdziwy hejt dopadł mnie dwa razy. Pierwszy, gdy napisałem recenzję "Krótkiej książki o miłości" Karoliny Korwin-Piotrowskiej, w ciekawej koncepcji polemiki z wyjątkowo tendencyjną recenzją Katarzyny Czajki (vel Zwierz popkulturalny). Na nic się zdały fakty, blogerka ma wyjątkowo oddaną grupę fanów, którzy przypuścili wtedy atak. Ilość jadu i inwektyw, gróźb i złośliwości, jakie się wtedy wylała, była zatrważająca. W zasadzie przez wiele dni nie robiłem nic innego, tylko kasowałem komentarze. Druga fala przyszła całkiem niedawno (i zupełnie nieoczekiwanie), gdy Krystyna Janda opublikowała na swoim fanpage'u moje wrażenia po premierze "Lekcji stepowania". Chwaliłem wszystko, poza dwiema kreacjami. I się zaczęło. Znów czytałem o sobie, że nie jestem krytykiem, a w ogóle to jestem nikim (lub gorzej). Tekst przeczytało już blisko sześćdziesiąt tysięcy osób. Moje ulubione komentarze: "Pani Krystyno, proszę nie czytać recenzji pisanych na zamówienie PIS!", "A ten pan (że niby ja) nie musi być z PISU żeby być idiotą i to sam udowodnił." I jeszcze: "Pani Krystyno, tego nie napisał liczący się krytyk. Tego nie pisał znawca teatru. Chłopiec z internetu udaje krytyka i sobie za darmo na spektakle chodzi. Kim jest? Nikim.".

No to już wiem: nie jestem krytykiem.

Skoro nie jestem krytykiem, to dlaczego ludzie kultury zaglądają na chochlikowe strony?

Jest ich mnóstwo. Część czyta regularnie chochlikowe wpisy i lubi moją facebookową stronę, inni zaglądają, szukając po prostu informacji o sobie. W życiu nie przypuszczałem, że poznam tak wielu artystów, którzy będą do mnie dzwonić, pisać...

Pierwszym fanem Chochlika był muzyk - Jacek Mazurkiewicz. Spotkałem go w dość nieoczekiwanych okolicznościach: na premierze spektaklu pt. "One same" w Teatrze Żydowskim. Po premierze miał miejsce mały bankiet, byłem wtedy wyjątkowo sam, a że w teatrze Gołdy Tencer zawsze stoły uginają się pod stosami słodkości, zjadłem wtedy maleńkie ciastko. Tak mi smakowało, że postanowiłem zjeść jeszcze jedno. Wyciągnąłem rękę w kierunku patery i wtedy ktoś stojący za mną powiedział: - Przepraszam! W jednej chwili zrobiło mi się gorąco. - Rany boskie - myślę - pewnie ktoś ma mi za złe, że za dużo jem! Odwracam się, a tam Jacek. I mówi: Czy ty chodziłeś do ósemki? - Tak - odpowiadam nieśmiało. - Włodek? -Tak... Od słowa do słowa, okazało się, że chodziliśmy do tej samej podstawówki, tyle że Jacek jest ode mnie młodszy i po prostu pamiętał mnie z widzenia (mój pech polega na tym, że trudno było mnie nie zauważyć, ale to nie powinien jednak być temat na dzisiejsze podsumowanie). Przegadaliśmy tamten wieczór snując wspomnienia z rodzinnego miasta.

Pierwszą aktorką, która polubiła Chochlika była Magdalena Cielecka - i wytrwała do dziś. Pamiętam, bo to był sam początek bloga, nie było wtedy nawet jednej notki o niej, a mimo to polubiła mnie. Nigdy tego nie zapomnę. Od tego czasu zaroiło się na Chochliku od ludzi kultury, tych największych, przed którymi czuje się respekt i tych, którzy dopiero stawiają swoje pierwsze kroki w muzyce, teatrze, operze czy literaturze. Sam nie wiem, co oni wszyscy we mnie widzą...

Etos krytyka

Świat teatru jest dość hermetyczny i wcale nie tak ogromny, jak mogłoby się wydawać. W pewnym momencie po prostu wszyscy już się znają. Każdy wie, kto pisze o teatrze, kto robi to dobrze, kto ma władzę. Są ludzie, którzy mają jej nawet więcej. Z obserwacji donoszę, że szanuję niewielu. Zbyt dużo nasłuchałem się o recenzjach spektakli, na których znani krytycy nawet nie byli. Moim hitem minionego roku pozostaje spotkanie w Teatrze Syrena z pewnym krytykiem, który siedział tuż obok mnie, przez kilkanaście minut opowiadał swojej towarzyszce, jak bardzo jest zły, że musi to badziewie oglądać (tam zresztą padały dosadniejsze słowa). Wreszcie nie wytrzymałem, poprosiłem, żeby wreszcie przestał wszystkim przeszkadzać, bo jest w teatrze, nie knajpie. Przestał, chociaż wściekł się. Ja zaś popłakałem się ze śmiechu czytając dwa dni później jego recenzję. To "badziewie", jak sam je przy mnie określił, okazało się w jego tekście po prostu arcydziełem.

I tak poznałem właśnie specyfikę polskiej krytyki teatralnej. Układy, znajomości, "mogę wszystko", wielu krytyków widziałem w teatrach, jak spali, rozmawiali, wysyłali smsy. Ich teksty zaś przeczą wszystkiemu, co prezentowali sobą w teatrze. Dlatego ludzi, których szanuję, jest naprawdę niewiele. Są jednak, na szczęście. Wspaniali, zakochani w teatrze, nieprzekupni.

Przez ten rok miałem tak wiele prób wpływania na moje opinie, że gdybym tylko się zgodził, pewnie byłbym już w innym miejscu, stałbym się ważniejszy. Tylko jakie znaczenie miałyby moje słowa? Jak mógłbym nie pisać prawdy o tym, co czułem w teatrze? Nie wiem. Odmawiam zawsze i każdemu. A proponowano wiele...

Były prośby i groźby. Nieśmiałe próby i sprawy, które - nagłośnione - mogłyby komuś zniszczyć karierę. Ludzie kultury są aż tak zdeterminowani, by robić sobie dobrą prasę? To smutne, ale niektórzy tak właśnie funkcjonują. Nie potrafią przyjąć do wiadomości, że trafi się taki Chochlik, którego się nie da obłaskawić. Sytuacja sprzed tygodnia:

- Szanowny Chochliku, czy możesz w podsumowaniu roku pochwalić mój spektakl (tu pada tytuł)?

- Przykro mi, ale ja nawet nie widziałem tego spektaklu.

- Nic nie szkodzi, będzie grany jeszcze, to sobie przyjdziesz.

- Bardzo Pana przepraszam, ale nie opiniuję spektakli, których nie widziałem.

- Żeby Cię pokręciło.

Dalszy ciąg nie nadaje się do publikacji.

A ja się po prostu nie zmienię.

Święta obraza

Pierwsza obraziła się na mnie pewna pani fotograf, która postanowiła dać mi lekcję blogowania. Poprosiła o to, by dodawać nazwiska fotografów pod zdjęciami, co akurat jest dobrym pomysłem, bo choć wystarczy napisać, że są to materiały prasowe teatru (a są, bo teatry kupują w końcu w tym celu fotografie), w jej przypadku i w jej mniemaniu - sukces przedstawienia zależy także od niej. Zatkało mnie wtedy. Afera, jaka się rozpętała, zatoczyła stanowczo zbyt szerokie kręgi, zakończyła się tym, że zamknięto mi profil na FB (podpisywałem się wówczas pseudonimem), musiałem stworzyć nowy, miałem też chwilowe problemy ze zdjęciami. W ciągu kilkunastu godzin wszystkie teatry wyraziły solidarnie zgodę na to, by w moich tekstach pojawiała się dowolna liczba zdjęć z ich spektakli, które oglądam. Dziś jestem chyba jedyną osobą, która zawsze podpisuje zdjęcia autorem. Tak powinno być, bo to w końcu czyjaś praca. Lubią mnie więc fotografowie. Poza tą jedną panią, której zdjęć u mnie po prostu już nie ma. Nie muszę chyba tłumaczyć, że to, co do mnie wtedy pisała, również nie nadaje się do publikacji?

Obrażali się i inni. Dyrektor jednego z teatrów robił wszystko, by z mojej recenzji usunąć fragment dotyczący konkretnej osoby, ewentualnie zmodyfikować go (z "beznadziejny" na "wspaniały"). Słowa nie zmieniłem, a we wspomnianym teatrze nastąpiły spore zmiany. Inny wpadł na pomysł, żeby w oficjalnych pismach wyjaśnić mi, jak bardzo niemile jestem widziany w tym konkretnym miejscu. Biedak, nawet nie wie, że pół tego teatru kibicowało mi wtedy.

Regularnie obrażają się aktorzy, którzy dają temu upust publicznie - wchodząc w polemikę pod tekstami na FB, albo wysyłając wiadomości prywatne. Zawsze wtedy staram się rzeczowo tłumaczyć, skąd taka a nie inna moja opinia. Czasem ktoś te słowa rozumie, innym razem zaczynają się schody. Przypadek roku: aktor, który rozpętał burzę po jednym napisanym przeze mnie zdaniu. Taktownie nie dopowiem, jak się to skończyło.

Najciekawiej bywa w operze. Jeśli ktoś myśli, że śpiewacy ot tak przyjmują krytykę, wyjaśniam, że jest inaczej. Jedna z dam, której zarzuciłem błędy, zażądała wskazania słów, które rzekomo zaśpiewała nieczysto. Ponieważ znam tę arię na pamięć, a i szkoła muzyczna jest w tle, opisałem szczegółowo, co i jak. Walka na wiadomości była długa. Pani skapitulowała ostatecznie, ale co próbowała wywalczyć, to jej. Zarzucała mi, że porównuje ją do lepszych. Spytałem więc, czy wolałaby równać w dół? Nikt nie lubi czytać o sobie słów krytyki. Warto je jednak analizować, zwłaszcza, jeśli czuje się, że dotykają problemów, które mogą faktycznie mieć miejsce. Powtarzam to do znudzenia: prawdziwy artysta z krytyką walczy na scenie, nie w komentarzach pod tekstami.

Hit roku: ktoś, kto ze służbowego maila swojego partnera w jego imieniu pisał do mnie płomienne epistoły wzywające do zaprzestania krytycznych sądów. Coś takiego aż się prosi, by opublikować... Zwłaszcza, że wiem, kto to był i łatwo byłoby to udowodnić.

Podsumowując: każdy tekst, który nie jest laurką ku czci, przynosi sytuacje, po których naprawdę mogę powiedzieć, że moje życie jest ciekawe...

Absurdy...

Tych było doprawdy tak wiele, że ten tekst nabrałby rozmiarów książki. Zatem krótko. Bywało, że gdy po spektaklu, na którym chciałem popełnić z nudów rytualne harakiri, a moja koleżanka zastanawiała się, czy nie rozebrać się i wbiec na scenę, żeby coś zaczęło się dziać, pisałem, że to właśnie czuliśmy. Pani reżyser kłóciła się potem ze mną długo publicznie na Facebooku, dowodząc, że nie mam racji, bo przecież owacja była wręcz na stojąco. Tłumaczenia, że te kilka osób to byli znajomi pani reżyser i aktorek, których przecież widziałem jak rzucali się sobie na szyję później w foyer, nie trafiały do przekonania. W nieśmiały sukurs twórczyni spektaklu poszła wtedy występująca w spektaklu aktorka, która, gdy widziałem ją później w innej sztuce, była niebywale stremowana. Zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo wyznaję zasadę otwartego umysłu.

Innym razem napisała do mnie aktorka, która nie potrafiła się zgodzić z krytyką jej roli. Padło piękne zdanie: "Ale wielu moich znajomych mówiło, że byłam wspaniała". Odpowiedziałem krótko: - "kłamali".

A pogodynek znanej stacji telewizyjnej, który upomniany w operze, że nie potrafi się zachować (jego znajomi również)? Najpierw pisze, że właśnie tylko on potrafi, bo ma bogatych znajomych, którzy jeżdżą po świecie (argument życia), a gdy to nie działa, wytacza działo: a w ogóle ten Chochlik to gruby i spocony. Wtedy wkracza moja ulubiona polska pisarka, która stwierdza krótko, że jakoś tego tak nie widziała. Sprawa się kończy, bo chochlikowych obrońców pojawiło się tylu, że po prostu trzeba było spasować. Przykre, ale było, minęło

Ile razy artyści (ba, nawet dyrektorzy teatrów) publicznie komentowali, że nie mam prawa pisać, że ktoś wypadł źle, bo moje słowo ma moc i nie darują mi tego, trudno doprawdy zliczyć. Najczęściej posty usuwano później, gdy okazywało się, że nie kłócę się z nikim, a wyjaśniam, że ktoś nie ma racji. Zawsze zresztą wtedy przytaczam dwie historie z życia. Kiedyś napisałem kilka cierpkich słów o jednej ze studentek Akademii Teatralnej. Napisała krótko: chciałabym, żeby zobaczył mnie pan w innym spektaklu. Poszedłem. Przepłakałem pół przedstawienia, była genialna. Wygrała. Drugi przykład: Teatr Ateneum, zarzuciłem aktorowi, że szarżuje, choć mógłby być wielki, tonując nieco głos. Kiedy poszedłem na ten sam spektakl ponownie, okazało się, że aktor zmienił wszystko, było dokładnie tak, jak powinno, widownia reagowała szaleńczo, owacja na stojąco przez wiele minut, aktorzy wywoływani zza kulis do ukłonów trudno nawet zliczyć ile razy. I to jedno bezgłośne słówko: dziękuję. Czyli można! Ale trzeba chcieć dążyć do perfekcji, a nie być gwiazdą. Z gwiazdami zresztą u nas taki problem, że tych prawdziwych jest naprawdę niewiele

Gwiazdy, gwiazdy...

To naprawdę wielki problem, że media określają tym mianem dzisiaj praktycznie każdego. Gwiazdą jest aktorka serialowa, która na scenie robi z siebie idiotkę, ale przeszła kilka lat temu gruntowną zmianę wizerunkową (schudła, zmieniła fryzurę i zatrudniła stylistkę), tym samym określeniem nazywa się kogoś, kogo jedynym osiągnięciem jest fakt regularnego pojawiania się na ściankach i brylowania w rankingach "ikon stylu". Jeśli ktoś taki jest gwiazdą, to jak nazwać np. Krystynę Jandę, Ewę Wiśniewską? Carycami teatru? Janusz Gajos zaś musiałby być określany Imperatorem?

Prawdziwe gwiazdy, których jest w Polsce tak niewiele, realizują swoją wielkość na scenie, poza nią zadziwiając skromnością. Mają doświadczenie, umiejętności, które zaczynają się dopiero tam, gdzie inni przeżywają już swoje szczyty. Błyszczą bez tego, czy ktoś je nazwie w ten czy inny sposób.

Zdarzyło się, że zadzwoniła do mnie gwiazda. To było w grudniu, godzina nocna. Telefon, numer nieznany. Odbieram, a w słuchawce delikatny głos: "Dobry wieczór, mówi Maja Komorowska...". Przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Aktorka zadzwoniła, bo przeczytała moją recenzję i chciała porozmawiać. Dość powiedzieć, że artystka wie tak wiele na temat tej roli i tej sztuki, że nikt w tym kraju nie napisze nigdy recenzji godnej tego, co ona wie na ten temat.

Alkohol w czasie spektaklu

Tak, wypiłem trzy kieliszki wódki podczas spektaklu. To się nie dzieje, powiecie. Wiem, ale sytuacja była szczególna. Nie ma co ukrywać, to było podczas spektaklu pt. "Każdy dostanie to, w co wierzy" w Teatrze Powszechnym w Warszawie. To tam dają wódkę, ogórki, papierosy i napoje gazowane. Niby na podstawie "Mistrza i Małgorzaty", ale tyle tam Bułhakowa, co we mnie baletnicy.

Spektakl był tak zły i tak nieudany w sytuacji, gdy na sali sami licealiści, że tego się nie dało wytrzymać. - Złociutka, podjedź z tym wózeczkiem - poprosiłem po kilku minutach aktorkę, która krążyła wokół sceny proponując rozmaite używki. Nalała nam po kieliszku (bo tam Notatnik kulturalny był ze mną), musiała jednak szybko wrócić, bo działy się rzeczy straszliwe. Licealistów pytano o to, ile z zarobionych pieniędzy przeznaczają na konkretne potrzeby, spektakl chwiał się w posadach, aktorzy nie zareagowali na to, że widownia jest jednak inna. Trzeba się było napić. Na kartce, którą nam rozdano, napisałem: A MOGŁEM BYĆ W NARODOWYM. W pewnym momencie podszedł do mnie jeden z wykonawców (idea była taka, by wchodzić w interakcje z widzami) i pyta: - A po co tu w ogóle jesteś? - Dla Pana - odparłem. - Tak? A jak ja się nazywam? - Jacek Beler - powiedziałem. I skończyło się. Aktor odszedł, bo nie wiedział już, co powiedzieć.

Umieraliśmy na tym spektaklu, po trzeciej wódce trzeba było przerzucić się na Colę, żeby jednak nie przesadzać. Recenzja, jaką napisaliśmy w dwugłosie, zrobiła wtedy w Internecie furorę. Obecna tego dnia na widowni pani z Instytutu Teatralnego napisała do mnie, że podpisuje się pod każdym słowem. Szkoda tylko, że jeśli jeszcze pojawię się kiedyś w Teatrze Powszechnym, poszczują mnie zapewne psami.

Popłakać sobie w teatrze...

Tak, mam tę cechę, że przeżywam to, co widzę w teatrze. Kwestia wrażliwości. Także i dlatego uwielbiam siedzieć w pierwszym rzędzie, bo prawie nikt tego wtedy nie widzi. Chociaż, kiedy ryczałem jak bóbr oglądając po raz pierwszy "Naszą klasę" w Teatrze Dramatycznym, siedząca obok mnie przyjaciółka powiedziała mi potem, że nie mogła patrzeć na to, jak mi te łzy kapią z brody. I sama płakała tak samo...

To nie jest żaden wstyd popłakać sobie w teatrze. Teatr musi wywoływać emocje. Najróżniejsze. Bywają spektakle, które mają zdenerwować, albo rozśmieszyć. Inne po prostu wzruszają. Tak jest choćby z perełkami Teatru Warszawskiego Centrum Pantomimy. Gdy namawiam na pantomimę kolejnych znajomych, pukają się w głowę, czytając, że my tam zawsze wszyscy płaczemy. A potem przychodzi dzień spektaklu. Płaczą moje koleżanki, ich matki, ojcowie! Potem wychodzą i pytają natychmiast, kiedy kolejny spektakl. Na najbliższy, styczniowy, zarezerwowałem już piętnaście biletów...

Recenzja z potrzeby serca

Czasem wychodzę z teatru i zastanawiam się, czy naprawdę wszyscy oślepli i ogłuchli? Jak to jest, że nie ma jednej pozytywnej recenzji, a tu spektakl jest po prostu wybitny, zaś widzowie walą na niego drzwiami i oknami? Tak było w przypadku "Kotki na gorącym blaszanym dachu" w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza, którą widziałem w Teatrze Narodowym. Okazało się, że niemal wszystko, co kiedykolwiek o "Kotce..." napisano, nijak się ma do tego, co działo się na scenie. Przejechałem się w mojej recenzji po wszystkich recenzjach. Punkt po punkcie wyjaśniałem, co za bzdury w nich wypisywano. Podawałem dowody z przedstawienia, analizowałem. Jak zwykle, opisałem wszystko, od tłumaczenia, przez inscenizację, grę aktorów. Nie zapomniałem o scenografii, oświetleniu. Takie recenzje lubię. Recenzja powinna dotykać każdego aspektu przedstawienia.

Burza, jaka rozpętała się, gdy tekst pojawił się w e-teatrze, wcale mnie nie zdziwiła. Tyle lat po premierze, a okazało się, że ludzie na ten tekst po prostu czekali. W ciągu jednego wieczoru zadzwoniło do mnie kilkadziesiąt osób, do tego setki wiadomości od ludzi kultury z całego kraju. Pisali znani aktorzy, ale i studenci, pisali widzowie. Dziwnie ucichli tylko wszyscy ci, którzy wypisywali głupoty o "Kotce...". Potem był wyjątkowo gorący tydzień. Takie życie.

Zupełnie inna sytuacja miała miejsce w Akademii Teatralnej. Spektakl warsztatowy "Za chwilę. Cztery sposoby na życie i jeden na śmierć" w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza. Na scenie pięć młodziutkich aktorek, na widowni dwanaście osób (z czego siedem to moi znajomi). To, co się wydarzyło, to teatralna magia. Dzieje się ze mną coś dziwnego. Gdy się wszystko skończyło, mnie nie było na sali. Podobno wszyscy wstali, nie pamiętam, podobno siedziałem i klapałem bezładnie rękoma, bo słyszałem, że trzeba. Nie wiem... Nie widziałem twarzy, nie podziękowałem... W pewnym momencie koleżanka złapała mnie za ramię i powiedziała, że już trzeba iść, wtedy wróciłem do żywych. Opowiedziałem o tym na Facebooku, bo było mi żal, że tam nie było widzów. Pamiętam, to był piątek, następnego dnia widownia była wypełniona do ostatniego miejsca, a w niedzielę ludzie siedzieli na schodach, żeby tylko zobaczyć popis aktorek. Ktoś miał już kupione bilety do kina na "Ostatnią rodzinę". Ci ludzie postanowili iść jednak do Akademii, potem napisali krótki komentarz: warto było!

A jak było z pantomimą? Na "Marcela" (na zdjęciu) , mój pierwszy spektakl pantomimy w życiu, poszedłem przypadkiem. Akurat odwołano jakiś spektakl w innym teatrze, który miałem oglądać, a ja siedziałem w domu i zastanowiłem się, co robić. Przepatrzyłem repertuar wszystkich teatrów. Nic mi nie pasowało. A już pantomima najmniej. miało być jednak o wojnie, z nutką Francji w tle, myślę sobie- spróbuję. A potem wyłem na widowni, jak wszyscy zresztą. Wróciłem do domu i napisałem, że pokochałem pantomimę, że to było piękne i nie widziałem od dawna nic tak dobrego. W jedną noc przeczytało to dziesięć tysięcy osób. Na następny ich spektakl bilety sprzedały się z dużym wyprzedzeniem. Później nie było już tak różowo, ale myślę, że to kwestia marketingu. Zwłaszcza niszowe produkcje wymagają po prostu wsparcia reklamowego.

Mr Awantura?

Znają mnie w teatrach, za często tam bywam, by dało się wmieszać w tłum i pozostać niezauważonym. Mimo to obserwuję. Cieszy mnie, że w wielu teatrach są tak wspaniali pracownicy obsługi sal. Inteligentni, kulturalni, znający spektakle. Nikt o nich nigdy nie pisze, dlatego mam już w głowie i taką recenzję, przyjdzie na nią czas w tym roku.

Ten i ów człowiek teatru ma o mnie pewnie złe zdanie. Mówią, że jestem marudny i nie biorę jeńców, że dużo wymagam i zauważam takie drobiazgi, o których nawet nie powinno się mówić. Uważam jednak, że tak trzeba. Daję z siebie wszystko po to, by pewne niedociągnięcia znikały, żeby widz mógł dać się porwać magii. W minionym roku koncertowo obraziłem się na kogoś i w ramach protestu zrezygnowałem z wszystkich spektakli pewnego festiwalu, które mogłem obejrzeć. Jeśli się mówi, że coś się zrobi, trzeba być konsekwentnym. Ja byłem.

Zawsze reaguję, gdy ktoś na widowni przeszkadza, korzysta z telefonu, je. Denerwuje mnie, że ludzie filmują spektakle, choć jest to absolutnie zabronione. Zwracam uwagę, bo ktoś musi. Jeśli nie reaguje obsługa, a inni widzowie się wstydzą czy boją, nie mam wyboru. Będę tak robił zawsze. Może ktoś się w ten sposób nauczy, że teatr to świątynia sztuki a nie knajpa ani bar.

Polemizuję ze znanymi i mniej znanymi krytykami, bo czuję, że czasem trzeba powiedzieć prawdę. Zastanawiam się, jak niektórzy mogą sobie spojrzeć rano w twarz w lustrze, wiedząc, że popełnili teksty na zamówienie, kłamliwe, albo złe. Nie lubią mnie za to. Nie lubią też teatry, gdy zamiast laurki dostają spis zarzutów. Rozumiem to. Wielu ludzi uważa jednak, że bardzo łatwo może mnie unieszkodliwić. Mylą się. To, co robią, sprawia, że gdybym był naprawdę złośliwy, właśnie wtedy zaczynałbym się mścić i pisać, jak inni. Macie szczęście kochani, że nie zmieniam swoich zasad i oceniam tylko to co widzę i czuję, a nie to, co mnie złości, bo jesteście małostkowi.

Co się dzieje, gdy czasem chcesz komuś pomóc?

Pomagam często aktorom, na ile mogę. Wiem, że zwłaszcza tym najmłodszym nie jest łatwo. Bywa, że przejadę się na tym strasznie. To było jakiś czas temu - Warszawska Opera Kameralna, "Turek we Włoszech". Na scenie tancerze (b-boye), których układ nie powala, między swoimi występami stoją i rozmawiają, co jest absolutnie niedopuszczalne. Piszę o tym. Natychmiast odzywa się delikwent, którego to dotyczy, tłumaczy, żeby to skasować, bo będzie miał kłopoty, nie dostanie pracy. Wyjaśniam, że musi wziąć odpowiedzialność, co robi na scenie. Mijają dwa dni i przychodzi wyjaśnienie: gramy dopiero trzeci raz, nikt nie wyjaśnił, jak to ma wyglądać. Nie wierzę, ale niech tam. Zwłaszcza, że pada zdanie, które mnie kompletnie kupuje: chłopak pisze, że chciałby się uczyć zachowania na scenie i czy nie wiem, gdzie mógłby to robić. Dzwonię więc zaraz do Centrum Pantomimy, mogą go przyjąć, ale od lutego. Od razu z pomocą przychodzi Teatr Ochoty - mają grupę dla dorosłych. Niechby i łyknął podstawy. Spytałem, czy młody człowiek chodzi do teatru, bo jednak najlepiej jest uczyć się patrząc na najlepszych. Niezbyt często - padła odpowiedź. Postanowiłem zabrać go ze sobą na "Naszą klasę", bo to faktycznie kawał najlepszej teatralnej roboty. Ucieszył się jak dziecko. Jeszcze w dniu spektaklu dopytywał, czym dojechać na Wolę. W teatrze się nie pojawił, nie zadzwonił, nie napisał. Sala była nabita do ostatniego miejsca, na widowni dyrektor teatru, a także ludzie, z którym miał porozmawiać w sprawie lekcji. A ten sobie po prostu nie przyszedł. Następnego dnia, kiedy powiedziałem mu, że nie będę nawet komentować tego, co zrobił, zaczął tłumaczyć, że jego dziewczynę stratował koń... Nie było o czym rozmawiać. Można być w finale You Can Dance i okazać się głupcem, któremu nie warto pomóc...

Wystarczy

To był wspaniały teatralny rok. I - potwierdzając słowa koleżanki - moje życie stało się dzięki teatrowi ciekawe. Takich sytuacji, o których nigdy nie wspominam, są po prostu setki. Dzieje się tak dużo. Dobrego i złego. Jedno się nie zmienia. Kocham teatr. I dlatego już jutro przeczytacie mój własny ranking aktorów. Będzie ich setka, a może więcej? Zapraszam, wszak to dopiero początek podsumowań minionego roku w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji