Artykuły

Marcin Melon: Język polski nie jest w stanie opisać pewnych typowo śląskich zjawisk

Pierwszy napisał powieść kryminalną w gwarze. Po raz drugi z rzędu zdobył pierwszą nagrodę na najlepszą jednoaktówkę po śląsku. W planach ma książkę o śląskim feminizmie. Pisze w pociągach i na stacjach kolejowych, bo kiedy akurat nie jest w podróży do i z pracy, zajmuje się uczeniem dzieci angielskiego i śląskiego. Rozmowa Marty Odziomek z Gazety Wyborczej - Katowice z Marcinem Melonem.

Marta Odziomek: Które to już pana zwycięstwo w tym konkursie?

Marcin Melon, laureat zakończonej niedawno 6. edycji Konkursu na jednoaktówkę po śląsku: Debiutowałem przed trzema laty jednoaktówką o komisorzu Hanusiku, która potem rozrosła się do rozmiarów powieści, a obecnie jest już cyklem powieściowym. Historyjka o "ślonskim policaju" ścigającym zbrodniarza Ryszawego Erwina obdarzonego "grajfką do przeblykania sie" zyskała uznanie jurorów i dała mi drugą nagrodę. W 2015 r. zająłem pierwsze miejsce, a teraz udało mi się je obronić. I proszę nie pytać, który z tych sukcesów sprawił mi najwięcej satysfakcji, bo nie jestem w stanie odpowiedzieć!

Ta jednoaktówka to był pana pierwszy tekst w gwarze?

- Tak. "Hanusik" miał odpowiedzieć mnie samemu na pytanie, czy uda mi się napisać po śląsku coś więcej niż tylko e-mail czy SMS. Najpierw miało to być krótkie opowiadanie. Nie miałem pojęcia, czy znam wystarczająco dużo słownictwa, by poprowadzić w godce całą narrację. Wcześniej miałem na koncie jedynie opowiadania pisane po polsku ze śląskimi dialogami.

Można powiedzieć, że konkurs był pierwszym krokiem do pańskiej popularności!

- Nie uważam sam siebie za autora popularnego, może dlatego, że w miejscu mojego obecnego zamieszkania, w Bielsku-Białej, nikt nie "godo" i nie "godoł". Kiedy odwiedzam stare kąty, czyli Katowice, spaceruję ul. 3 Maja i słyszę tekst "Hanusika" płynący z głośników księgarni Bukszpan, no to może wtedy moje ego odrobinę rośnie. Ale prawdą jest, że konkurs był punktem zwrotnym. Popularność jednoaktówki o Hanusiku, mierzona chociażby liczbą obejrzeń nagrania na YouTube, pozwoliła mi uwierzyć w to, że jest popyt na literaturę po śląsku. A jeszcze ważniejsze jest to, że pozwoliła w to uwierzyć Pejtrowi Długoszowi z wydawnictwa Silesia Progress, który postanowił zainwestować w wydanie książki pisanej w całości w godce. "Komisorz Hanusik" okazał się wydawniczym sukcesem, choć trzeba pamiętać, że to trudny segment rynku.

Ile części przygód śląskiego policjanta już się ukazało?

- Trzy. Czwarta ukaże się już za kilka tygodni, najpóźniej przy okazji lutowego Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego. Pierwszy tom to taki nietypowy kryminał z elementami fantasy rodem z górnośląskich legend. Te elementy pojawiają się też w kolejnych częściach, ale już raczej jako tło. Taki jest ten "hanusikowy" Śląsk - niby podobny do naszego, ale jednak inny. Bo na naszym Śląsku jednak trudniej spotkać utopca, no i godanie nie jest tak powszechne. Drugi tom ma więcej cech politycznego thrillera, a przynajmniej tak go zaszufladkowano. W trzecim jest wszystkiego po trochu, a najwięcej odniesień do historii, zaś czwarty poruszy kilka nowych tematów, jak choćby problem aspiracji samorozwojowych Ślonzoków w kontekście regionalnych stereotypów i narzucanych przez nie ograniczeń. Strasznie to brzmi, prawda?

Prawda.

- Proszę się nie bać! Będzie też mnóstwo morderstw, zombie, poznamy tajemnice z przeszłości bohatera, no i na chwilę wróci sam Ryszawy Erwin. Na razie "Komisorz Hanusik i umrzik w szranku" opuszcza ręce korektorów.

Pańskie teksty trafiają też na scenę.

- Największej liczby inscenizacji doczekała się pamiętna jednoaktówka z Ryszawym Erwinem i porucznikiem Motylem, czyli "Komisorz Hanusik i Warszawiok ". Czasem to przedsięwzięcia amatorskie, czasem za reżyserię bierze się prawdziwy mistrz, jak choćby Mirosław Neinert, którego fanem jestem od czasów licealnych, a który interpretował tę jednoaktówkę na potrzeby chorzowskiego teatru Reduta. Na deski trafiły też teksty niehanusikowe. Między innymi "Cioplyta", napisana specjalnie z myślą o Utopcu znanym z bieruńskiego rynku, który pewnego dnia schodzi z pomnika i zaczyna się spore zamieszanie. Spektakl w reżyserii Joanny Lorenc i w brawurowym wykonaniu Teatru Dla Dorosłych okazał się bieruńskim fenomenem, zapełniając kilkakrotnie salę tamtejszego domu kultury. Choć pewnie udział miejscowego burmistrza okazał się sporym magnesem dla widzów. Wiem, że świetne recenzje zbiera inscenizacja siemianowickiego teatru Domino.

Bohaterzy nagrodzonej w tym roku sztuki to rodzina Adamskich, mieszkająca gdzieś w okolicach Kobióra i mająca upodobania do "trupich tematów". Ładnie ten pastisz "Rodziny Addamsów" panu wyszedł.

- Ta sztuka to jest mój hołd dla tradycyjnej śląskiej rodziny. Tyle o niej słuchamy. No, może nie każda tradycyjna śląska familia to kanibale żyjący na cmentarzu, ale przecież jesteśmy zgodni, że żyjemy w czasach kryzysu rodziny, prawda?

W zeszłym roku gorąco przyjęto pańską jednoaktówkę "Bydzie lepij" inspirowaną "Makbetem". Tylko że bohater nie chce być królem, lecz sztajgrem.

- Tak jak w "Adamskich" oddałem hołd śląskiej rodzinie, tak "Bydzie lepij" to hołd dla wartości związanych z pracą. Ginter Makbeciok to potomek Makbeta, jego pradziad przybył na Śląsk ze Szkocji razem z Baildonem. I podobnie jak jego przodek także knuje, jakby tu zrobić przyspieszoną karierę na grubie. A tym samym rozprawia się z mitem o śląskiej dupowatości. A przynajmniej przez kilka godzin wydaje mu się, że się rozprawia. Rozprawianie się z mitami to fascynujące zajęcie. Polecam wszystkim, chyba jeszcze bardziej Polakom niż Ślązakom.

Pańskie teksty są też szalenie zabawne.

- Bo w śląszczyźnie jest ogromny potencjał komediowy. Ale to jej błogosławieństwo i zarazem przekleństwo. Przez lata uwierzyliśmy, że została stworzona do opowiadania wiców, że to język kabaretowy. Dziś przełamujemy te przekłamania, przekonujemy się, że można opowiadać w niej o rzeczach wzniosłych. Co nie znaczy, że mamy rezygnować z tego potencjału komediowego. Ogólnie żyjemy w smutnych czasach. Więc warto wyśmiać trochę głupoty, odreagować stresy.

Czy pana codzienność zmieniła się, odkąd jest pan autorem śląskich książek i sztuk?

- W ogóle. W tygodniu wstaję o czwartej rano i jadę pociągiem do pracy w szkole w Tychach, gdzie jako nauczyciel angielskiego przez sześć lekcji będę nękał dzieciaki formami czasownika "to be". Pisanie to dla mnie wciąż hobby, na które trudno znaleźć czas. Wyżyć z tego się nie da. Może dzięki temu wciąż daje mi tyle frajdy.

To kiedy znajduje pan czas na pisanie?

- Najczęściej w podróżach pociągiem do i z pracy. Oczywiście, o ile mam miejsce siedzące. Czasami też na dworcach, czekając na pociąg. W domu raczej nie, bo praca belfra jest absorbująca.

Łatwo pisze się po śląsku?

- Szczerze? Mnie nie pisze się łatwo, bo mimo wszystko na co dzień częściej używam języka polskiego i angielskiego. Często w pierwszym momencie trudno mi znaleźć właściwe śląskie słowo, łatwiej zastąpić je jakimś polonizmem czy germanizmem. Dlatego piszę warstwami, każda z nich jest coraz bardziej "śląska", a na końcu tekst trafia do korektora, który dziwi się, jak mogłem zapomnieć o jakimś fajnym "echt ślonskim" wyrazie. Dlatego nie mogę powiedzieć, że pisanie to najbardziej naturalna czynność na świecie, bo tak nie jest. Natomiast daje mi ono niesamowitą satysfakcję, bo przypominając sobie te słowa, często cofam się do własnego dzieciństwa, w czasy, gdy ostatni raz używałem tych wyrazów.

Czy pisze pan zawsze w ten sam sposób? Mam na myśli zapis po śląsku.

- Staram się nie uczestniczyć w sporach kodyfikatorów śląskiej godki. Jestem na bieżąco i wydaje mi się, że nie grzeszę przeciwko ich ustaleniom. Używam zazwyczaj dwóch liter, które nie występują w polskim alfabecie, bo wierzę głęboko, że są one absolutnie niezbędne do oddania dźwięków specyficznych dla śląszczyzny. Niektórzy mówią na ten zapis: "Ślabikorz Basic". Feedback otrzymywany od czytelników pozwala wierzyć, że taka forma nie zniechęca ich od czytania. A tym, których zniechęca, radzę przeczytać parę akapitów na głos. Z reguły to wystarczy, by przełamać opory.

Jeśli w moich tekstach pojawiają się niekonsekwencje językowe, wynika to z tego, że ktoś, kogo uważam za autorytet, przekonał mnie do innej formy zapisu. Jak wspomniałem, jestem twórcą, a nie językoznawcą. I dopuszczam to, że śląszczyzna, którą pamiętam z dzieciństwa, mogła zostać zniekształcona.

Czy w sytuacjach nieoficjalnych posługuje się pan śląszczyzną?

- Staram się. W oficjalnych też się staram, choć nie zawsze mi się to udaje. Z pewnymi osobami nie potrafię rozmawiać inaczej niż po śląsku.

Pańskie otoczenie też zna gwarę i się nią posługuje?

- Mieszkam w Bielsku-Białej (w tej nieśląskiej części!), moja libsta nie jest Ślązaczką, podobnie jak jej rodzina i znajomi. Zatem okazję do godania mam tylko podczas wizyt w rodzinnych kątach, spotkań z moją rodziną i przyjaciółmi.

Gdzie się pan wychowywał?

- Dzieciństwo spędziłem na katowickim blokowisku, piotrowickim "Manhattanie". Dzieciaki na placu trochę godały, choć pewnie większość kaleczyła tę godkę. Mieliśmy w klasie jednego echt gorola, przemiłego chłopaka, który chętnie uczył się śląskiego i powtarzał w przeuroczy sposób, że ma "żymłę z kejzą", akcentując to "ę" i "ą". Jako nastolatek na którymś meczu ligowym usłyszałem kibiców z Sosnowca śpiewających "Polska bez Śląska". Wtedy zaczęło do mnie docierać, że jednak chyba nie jesteśmy do końca wszyscy tacy sami.

Mówi pan o sobie, że reprezentuje pokolenie, przy którym "po naszymu niy śmiało sie godać, coby bajtel niy mioł problymów we szkole". Kiedy świadomie zaczął pan używać śląskiego w mowie?

- Mimo tych prób oszczędzenia mi problemów śląska godka była zawsze obecna gdzieś tam w tle. Może wtedy uwierzyłem, że ten zakazany język "tylko dla dorosłych" jest czymś wyjątkowym? Przebudzenie nastąpiło gdzieś w liceum, może na studiach, a może zaraz po studiach, gdy zacząłem działać społecznie w różnych stowarzyszeniach o profilu regionalistycznym. Właśnie dotarło do mnie, że od tamtej pory minęło już dobre 12 lat.

Jest pan założycielem i przewodniczącym Stowarzyszenia na rzecz Edukacji Regionalnej "Silesia Schola". Z myślą o jakich przedsięwzięciach powstało?

- Realizowaliśmy kursy dla nauczycieli regionalistów, którzy chcieliby uczyć o Śląsku, a nie bardzo wiedzieli jak. Przygotowaliśmy dla nich pomoce dydaktyczne, między innym cykl filmów "W regionie o regionie", które można znaleźć na YouTube i za darmo wykorzystać. Wierzę, że edukacja regionalna to jedna z najważniejszych inwestycji dla naszego regionu. Niestety, niewielu polityków potrafi to zrozumieć.

Uczy pan najmłodszych nie tylko języka angielskiego, ale także "godania". Dzieci są chętne do nauki?

- W mojej szkole - tyskiej podstawówce nr 37 - tak. Ale to wyjątkowa szkoła. Choć dzieciaki pochodzą w większości z rodzin napływowych, interesują się regionalną tożsamością. Parę lat temu realizowaliśmy przedstawienie o chłopcu szykanowanym za godanie. Grał go dzieciak, który sam nie jest etnicznym Ślązakiem. Uczył się godki jak języka obcego. Inna dziewczyna, nie mając żadnych śląskich korzeni, wzięła udział w konkursie śląskiej godki i zajęła drugie miejsce. Dlaczego to wyjątkowa szkoła? Bo mamy aż kilku nauczycieli pasjonatów śląskości. I tą pasją zarażamy. Nie w każdej szkole tak jest.

Czy myśli pan, że dawny Śląsk z kopalniami, dziećmi bawiącymi się bezpiecznie na podwórkach, ojcami górnikami i niepracującymi matkami odchodzi w zapomnienie? Czy może to dobrze, że tak się dzieje?

- To jeden z tych obrazków, na które tak pięknie się patrzy, prawda? Amerykanie mają swoje mity o Dzikim Zachodzie, gdzie dobrzy faceci nosili białe, a źli faceci czarne kapelusze. Wszystko było oczywiste, a dziewczyny piękne i bezbronne. Ale kto by chciał dziś żyć na Dzikim Zachodzie, gdzie można było zarobić kulkę za nic? Podobnie jest z tymi naszymi stereotypami. Która kobieta w XXI w. zgodziłaby się na patriarchalny model rodziny, jaki znamy z filmów Kazimierza Kutza? Tak swoją drogą, "Rodzina Adamskich" nawiązuje do "Perły w koronie".

Demoniczny starzyk nie ma jednej ręki. To nawiązanie do słynnej sceny z karminadlem, gdzie dziecko twierdzi, że nie ma dziś jednej ręki.

- No właśnie, może ten bajtel to nasz starzyk teraz? Może różnica między tamtym bajtlem a dzisiejszym starzykiem jest taka, jak między tamtymi rodzinami a moją rodziną kanibali? Wracając do tego arkadyjskiego obrazka, traktuję go jako mit, którym można się inspirować, pobawić, podchodząc do niego z dystansem. Ja sam pochodzę z rozwiedzionej rodziny i żyję w związku partnerskim, dawniej mówiło się "żyć na kryja" i potępiało się ten model. Nie ma w nim niczego patriarchalnego. Nie jest to nawet związek partnerski, gdy tak sobie pomyślę. To raczej związek oparty na zdrowej dominacji płci pięknej. Jestem w nim szczęśliwy. Sam nie wiem, czy moja wizja rodziny jest bliższa patriarchalnej rodzinie z filmów Kutza, czy rodzinie Adamskich. Chociaż ten kanibalizm to jednak przesada!

Po co pan w ogóle pisze po śląsku?

- Z przekory. Kiedy prof. Miodek twierdzi, że nie można tworzyć literatury po śląsku, to ja wiem, że nie zaznam spokoju, dopóki się nie przekonam. I ze strachu. Dzieciństwo spędziłem, nękając moją omę prośbami o opowieści o downych czasach. A potem oma się straciła i przeraziłem się, że te jej historie też się stracą, że już nikt nigdy ich nie opowie. Więc postanowiłem je spisać po polsku i nagle okazało się, że to niemożliwe. Że polski język nie jest w stanie opisać pewnych typowo śląskich zjawisk. Więc musiałem nauczyć się pisać po śląsku, a nie tylko mówić.

Szykuje pan jakąś inną serię książek po śląsku? A może teraz pora na wiersze?

- Przymierzam się do wprowadzenia nowej bohaterki. To typowa śląska kura domowa, żona hajera przodowego, żyjąca w latach 60. XX w., która wplątuje się w aferę szpiegowską z elementami mrocznej erotyki. Tam dopiero będzie prawdziwy ładunek śląskiego feminizmu! Tak, wiem, feminizmu po śląsku jeszcze nie było, ale mówiłem już, że lubię robić coś po raz pierwszy. A co do wierszy, to ostatnio właśnie przetłumaczyłem kilka przy okazji tłumaczenia na śląski książki z anegdotkami z życia szachistów (polecam, niezwykły obraz tego środowiska w XX w.). Fajne doświadczenie, choć poetą na pewno nie zostanę.

Zna się pan z innymi piszącymi po śląsku? Z autorami jednoaktówek, którzy też regularnie nadsyłają na konkurs swoje teksty? Stworzyło się może coś na kształt "koła wymiany myśli" czy raczej każdy z was idzie swoją drogą?

- To środowisko dopiero się konsoliduje, choć dzięki pisaniu po śląsku i ogólnie rozumianej działalności na rzecz Śląska poznałem wiele ciekawych osób, takich jak choćby Jarek Kassner, który ilustruje okładki Hanusików. To niesamowicie utalentowany malarz, którego twórczość wyrasta wprost ze śląskiej gleby. Albo Jacek Siegmund, wraz z którym tworzymy po śląsku komiksy o Superhanysie. Jeśli chodzi o kryminały po śląsku, to rywalizujemy nieoficjalnie, po kumpelsku, z Marcinem Szewczykiem. To ten od "Silesia Noir". Ostatnio powstała grupa Karasol, do której zaprosił mnie Aleksander Lubina, człowiek instytucja. Jej ambicją jest konsolidacja tego środowiska. Warto śledzić tę inicjatywę, bo może zrobić dużo dobrego dla twórców z Górnego Śląska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji