Artykuły

Globisz cierpiący

"Wieloryb the Globe" Mateusza Pakuły w reż. Evy Rysovej. Koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie, Teatru Starego w Lublinie i Festiwalu Boska Komedia. Pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

To wydarzyło się 18 lipca 2014 r. Udar mózgu i Krzysztofa Globisza, znajdującego się u szczytu powodzenia aktora krakowskiego Starego Teatru, dotykają paraliż i afazja.

Dla charyzmatycznego ojca Augustyna Pelanowskiego, paulina, sprawa jest jasna. To Boży znak. W apokaliptycznych rekolekcjach, wydanych pod tytułem "Nie ma już czasu!", w okrutnym proroczym uniesieniu głosi:

"Krzysztof Globisz czytał Golgota Picnic i jakimś przypadkiem trzy tygodnie później dostał udaru mózgu w czasie czytania - nomen omen - Martwych dusz Gogola. Nazwisko Gogola to nie to samo co Golgota, ale jedno jest pewne, aktor dziś ma trudności z wysławianiem się, a jego wypowiedzi są raczej bez znaczenia. Zapewne dla współczesnego człowieka żaden to znak, jedynie czysty przypadek, bo życie nie ma znaczenia, a więc nie ma w nim żadnych znaków. Cóż jednak by powiedziała sama Opatrzność Boga? Czy Opatrzność może zsyłać tak tragiczne wypadki, skoro jest objawieniem miłosierdzia? Tak, istnieją bowiem ludzie, którzy dopiero w wielkim dramacie są zdolni dostrzec znaki ostatecznego ostrzeżenia. Do niektórych ludzi już nic nie przemawia prócz cierpienia".

Ojciec Pelanowski, wyraźnie niepomny Księgi Hioba i potępienia przemądrzałych przyjaciół dotkniętego cierpieniem sprawiedliwego sługi, pisze, jakby na ziemi obowiązywała prosta matematyka winy i kary. Za bluźnierstwa rozbestwionych aktorów, wykrzykujących w twarz obelgi moherowym babciom, rozmodlonym dziadkom, należy się kara i ta kara spada w najzdolniejszego z nich, wspierającego szydercze spektakle, swym kunsztem legitymizującego dewastację narodowej sceny.

Czy swoich ostrych słów nie wstrzymałby, widząc ludzki wrak, jakim stał się krakowski aktor? Czy nie wycofałby mocnych słów po obejrzeniu widowiska "Wieloryb. The Globe"?

Bo oto właśnie na deskach nowohuckiego teatru Łaźnia Nowa dwie uczennice tego aktora i pedagoga - Marta Ledwoń i Zuzanna Skolias oraz akompaniujący jej brat Antonis Skolias wraz z czeską reżyserką Evą Rysową, podjęły się realizacji spektaklu, w którym wciąż niepełnosprawny Globisz obsadzony został w głównej tytułowej roli.

Po koncertach związanych z kwestą na leczenie i utrzymanie Krzysztofa Globisza, po włączaniu go w różne akcje, wożeniu na wózku inwalidzkim w spektaklu "Podopieczni", zaistnieniu w niemej roli artysty podlizującego się Pierwszemu sekretarzowi w filmie Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą" przyszła premiera dramatu, w ktorym Globisz gra rolę wymagającą o wiele większego wysiłku niż pomachanie dłonią czy przejazd wózkiem. Partyturę napisał mąż jednej z aktorek - Mateusz Pakuła wykorzystując bajeczki opowiadane przez Globisza oraz fragmenty jego wywiadu rzeki sprzed kilku lat.

BAŁKOT I SKOWYT

Wchodzi więc przed nas Krzysztof Globisz niezdarnie, ubrany jak zeszłowieczny elegant, w kamizelce i surducie, wspierając się na stylowej lasce ze srebrną rączką, a my wypatrujemy śladów cierpienia, sprawdzamy, jakie to spustoszenie poczynił wylew, rejestrujemy, że ledwie powłóczy prawą nogą, że aby wznieść prawą rękę, musi pomagać sobie lewą. Dyryguje najpierw muzyką, wprowadza temat muzykofilii, zdaje się demiurgiem sztuki, ale potem, ułożony na kanapie staje się bezwolnym obiektem aktorskiego ogrywania przez dwie młódki.

Gdy wypowiada przypisane mu kwestie, widzimy jak wielkie problemy ma z artykulacją, jak nie panuje nad twarzą, poprawia sobie nawet dłonią prawy kącik ust, próbuje śpiewać, jak wpada w niezrozumiały bełkot. Rozćwierkane, rozdokazywane dziewczęta - uczennice Globisza, które wespół z obsługującym instrumenty muzyczne - Antonisem Skoliasem tworzą ramę spektaklu, irytując nieco swymi popisami młodzieńczego aktorstwa, z nierzadko grafomańskimi tekścikami, pełnymi raz pompatycznych tropów poczynając od tytułowego szekspirowskiego The Globe, a po chwili z jakimiś błahymi banalnymi skojarzeniami z internetowego śmietniska. Wcielają się w role a to aktywistek Greenpeace, a to współczesnych kobiet mających problemy z macierzyństwem, a to popisujących się wokalistek pop, opowiadają o swych snach, marzeniach, raz po raz uruchamiając luźne skojarzenia (pojawi się nawet Lewiatan przywołując subtelnie Księgę Hioba), ale przecież robią ważną rzecz, asystując Globiszowi, pozwalając mu na wejście raz jeszcze w rolę aktora.

Publiczność zostaje zaopatrzona w słuchawki z napisami "Silent Disco", przez co każdy odseparowany dźwiękowo od innych zostaje dopuszczony indywidualnie do misterium cierpienia.

Globisz gra wieloryba. Na wiele sposobów. Leży na kanapie, daje się polewać wodą, przy pomocy dziewcząt zdejmuje spodnie i zanurza gołe stopy i łydki w akwarium z rybkami. Śledzi tuwimowskie przygody Pana Maluśkiewicza szukającego tego wielkiego płetwala, słucha ścieżki dźwiękowej filmu "Gdzie jest Nemo?", w którym dubbingował Marlina - bohaterskiego ojca psotnej rybki. I my słuchamy niezrównanego głosu aktora sprzed lat i zdajemy sobie sprawę, że proste podstawowe wzruszenia, jakie serwuje disnejowska produkcja, nie zdarzą się tu tak łatwo, że cierpienia Globisza nie da się tak łatwo zmienić w kojącą bajkę dla dzieci. W tym słuchaniu dawnej znakomitej roli trochę jest ze wspominania minionej świetności, ale twórcy spektaklu nie forsują tego szlaku, zostawiając tę sferę świadomości widzów.

A Globisz? Gra siebie i jest sobą. Dobywa z siebie - niby w roli jako wieloryb, ale i prywatnie - skowyt. Wyje i jęczy z rozpaczy, beznadziei i złości.

Owszem, poza nieartykułowanymi dźwiękami jest w stanie wypowiadać całe zdania, mówi, często niezadowolony z bełkotliwej artykulacji, poprawiając się, często niecierpliwie, czy też raczej gra zniecierpliwienie, rzucając gniewne i szybkie jak wystrzał z pistoletu: "kurwa". Powtarza wyrazy składające się na jakąś idiotyczną absurdalną bajeczkę, uśmiecha chytrze, uśmiechem psotnego dowcipnisia.

WSZYSTKO TO TEATR

Przedstawienie, jakie tworzy, angażuje na wiele sposobów. Wciąga nas, zmuszając do wzmożonej uwagi: natężamy słuch, by z nie do końca składnych dźwięków i sygnałów łowić znaczenie, każe śmiać się z dowcipów - absurdalnych wynikających ni to ze specyficznego poczucia humoru, ni z niesprawnego mózgu, łączącego przypadkiem odległe przestrzenie. Serwuje bajeczki-sny, pozornie pozbawione logiki i sensu. Uśmiecha się triumfalnie niczym szaleniec podający za puentę coś absurdalnego, tłumaczącego się przez niemądrą logikę choroby.

A my, każdy odizolowany słuchawkami, ale słyszący siebie nawzajem, słyszący wybuchy śmiechu sąsiadów, którzy nerwowo niemądrze (?) reagują Wychylamy się niemal ku Globiszowi jak rodzina zebrana u wezgłowia chorego, usilnie pragnąca odnaleźć w jego zachowaniu symptomy ozdrowienia, próbująca wyłapać elementy jakiejś logiki, spójności. Wpatrzeni w usta, scalający gesty: Globisz rysuje coś na folii prześwietlanej przez żarówkę rzutnika, serwuje nam jakoweś rebusy, zlewając farby, tworzy jakoweś dzieła sztuki, jakby poszukiwał formy, w jakiej mógłby w pełni - mimo ułomności - się wypowiedzieć. Dziewczątka krzątają się, wypełniają partyturę napisaną przez męża jednej z nich, a to sadzają Globisza przy stole, by uczestniczył w jakimś ułomnym talk show, w którym rezolutna zdrowa i higieniczna dziennikarka cytuje jego wypowiedzi z wywiadu rzeki, które uzyskują teraz głębsze wstrząsające znaczenie. Rozważania o afazji, o znaczeniu aktorstwa, o chęci wcielenia się w Kaspara Hausera. Męczymy się razem z Globiszem, razem z nim staramy się o sens. Czasem przez grymas niepełnosprawności przeziera dawny szelmowski uśmiech aktora, który fantastycznie na scenie budował dystans wobec budowanej postaci.

A przecież - przypomina nam o tym wyświetlane na plazmach tłumaczenie na angielski - to wszystko teatr. Globisz nie improwizuje, tylko gra napisanym wcześniej tekstem. Całość wszak jest wyćwiczona, przetrenowana. A więc gra. I te niecierpliwe "kurwy", jakimi ubarwia swe mocowanie z artykulacją, i te żarciki - wszystko to tylko teatr, wszystko to obliczone na efekt.

Jednak chcemy dać się wciągnąć.

I spektakl ten, pokazywany w teatrze Łaźnia na rozpoczęcie festiwalu Boska Komedia, wiemy to, przekracza ramy teatru, a jednocześnie przez swoje niedorobienie, intelektualną i artystyczną niedojrzałość, jest niedoteatrem, niedosztuką. Tekst i gra aktorów są na poły amatorskie, spektakl opiera się jednak na pewnym szantażu emocjonalnym, cokolwiek mówiliby twórcy i jakkolwiek zagłuszaliby i zakłamywaliby swoje reakcje widzowie. Bo jest to benefis dla aktora obezwładnionego, szukającego formy ekspresji, którą zostawił mu wyniszczający udar. Gra na organkach, malowanki czy charczenie la Joe Cocker w bitelsowskim songu "With a Little Help from My Friends", bez względu na to, co piszą życzliwi recenzenci, jest nędznym odblaskiem dawnej formy Globisza, jest smutnym dowodem jego niesprawności. Odchodzimy od jego łoża boleści, wzajem pocieszamy się, że nie jest tak źle, ale zostawieni sami sobie, wybuchamy szlochem, bo ujrzeliśmy człowieka będącego cierpieniem samym, wyniszczonego przez chorobę, stawianego siłą na nogi.

Owszem, opowieść o tym, jak spisany przez lekarzy na straty, jak bezwzględnie oceniany, że "tam, w środku, już nic nie ma", nagle zaprzeczył tym diagnozom, gdy masowany przez żonę, Agnieszkę, przedrzeźniającą Wietnamkę od akupunktury z "Dnia świra" i pytającą: "Cziuje?", wybuchnął śmiechem, nawiązując kontakt z otoczeniem, otóż, zgoda, powoduje to wzruszenie, ale jednocześnie nie damy się oszukać: człowieka niepełnosprawnego opakowano w ramy, w których udawać ma artystę, panującego nad ekspresją, a przecież jest to obwożenie kogoś, kto bardziej niż na podziw zasługuje na głębokie współczucie. Wpisane w scenariusz przekleństwa, te pojawiające się co jakiś czas "kurwa" zamiast "Jezu", skracają niby dystans, pokazują Globisza jako jednego z nas, dziarsko walczącego z chorobą, bawią, ale wszystko to na nic, wszystko to nie zbliża do tajemnicy cierpienia, pozostając na poziomie odwiedzin w szpitalu u sparaliżowanego bliskiego. Rozumiem, że zawodowi recenzenci teatralni uczestniczą w tej zmowie nieszczerości, gratulując Globiszowi wspaniałej roli, ale czy to jest do końca uczciwe? Wielkiej sztuki w tym nie ma, jest ogrom cierpienia, olbrzymi wysiłek, męka. I ku niebu wyrywa się skarga i modlitwa za Krzysztofa Globisza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji