Dla tych, co kochają i nienawidzą...
"Wychwalana od wieków miłość jest bagatelą w porównaniu z tą diabelną zazdrością" - mówi Helen w "Zazdrości" Esther Vilar. Oto historia trzech obcych sobie kobiet, krążących po orbicie złośliwości, zranionej dumy i perwersji. Orbicie, której centrum jest On - mężczyzna. Najnowsza premiera na tarnowskiej scenie pokazała nam, czym może być prawdziwy teatr...
"Zazdrość" opowiada o trzech, obcych sobie paniach mieszkających w nowoczesnym wieżowcu w wielkim mieście. Pewnego dnia zamężna Helen otrzymuje od 40-letniej Yany faks zawiadamiający, że ta ma romans z jej mężem. Wkrótce do kobiet dołącza 25-letnia Iris. Rozpoczyna się pełna wyrafinowanej złośliwości "rozmowa na trzy faksy" rywalizujących o względy mężczyzny kobiet. Sztuka stanowi okazję do "podejrzenia" psychiki reprezentantek płci pięknej w różnym wieku i o różnych doświadczeniach. Skrząc się humorem jednocześnie wzrusza i zmusza do zastanowienia.
Rzecz to trudna i trochę statyczna w sensie inscenizacji, gdzie wszystko toczy się jakby na trzech, nieprzekraczalnych planach - "scenach". Reżyserująca "Zazdrość" Grażyna Barszczewska zrobiła jednak wszystko, aby przydać sztuce dynamizmu. Przede wszystkim dała całą siebie; w granej przez nią (gościnnie) roli pięćdziesięciokilkuletniej Helen widać prawdziwe emocje i sięgnięcie w głąb przeżyć i doświadczeń kobiety. Nie ma sztucznego "grania", nie widać zafałszowań - jest za to "bycie". Taką zresztą miała być "Zazdrość" w zapowiedziach pani Barszczewskiej: autentyczna i dla każdego widza: - "Zazdrość" na pewno okaże się interesująca dla publiczności w każdym wieku, mężczyzn i kobiet, tych, którzy kochają i tych, którzy kochali, tych, którzy tęsknią, nienawidzą i tych, którzy są w chwili uniesienia lub porażki. To jest komediodramat opakowany w ogromne poczucie humoru; jest to także sztuką emocji - trochę się przy tym spalamy, ale tak właśnie musi być - mówiła reżyserka na kilka dni przed premierą. To "spalanie się" rzeczywiście czuć; mnie zaś pozostaje jeszcze poczekać na chwilę, w której w roli Helen zobaczymy Jolantę Januszównę.
Prócz fajerwerków uczuć w spektaklu jest ogromna doza kameralności - to niemalże studium, choć nieco (?) przewrotne kobiecej natury. "Życie jest cierpieniem. Przyczyną cierpienia jest pożądanie" - radzi podwójnie zdradzonej Helen młodziutka buddystka Iris. "Mam się więc wyrzec tych wzlotów, uniesień i upadków? Nawet zazdrość jest uczuciem, opium nieraz silniejszym od miłości" - zdaje się odpowiadać Helen. Zazdrość. Zazdrość jak narkotyk. "Zazdrość - bestia zabijająca to, co miała ochraniać." Bo miłość okazuje się być "naszą małą stabilizacją" z niemłodymi już piersiami żony oraz obwisłym brzuchem i zgagą męża. A wytęskniony męski "towar", ów skarb, bez mała fetysz w chwili utraty, wywalczony i zwrócony na powrót - już tak nie podnieca. Czy więc rzeczywiście 90% pożądania to wytwory imaginacji? I czy taka jest w istocie "naga prawda o kobietach?" - Przyjdźcie zobaczyć kobiety - mówiła odtwórczyni roli Iris. - Przyjdźcie także wy, mężczyźni, zobaczcie, jakie targają nami emocje. Jedno w tym wszystkim jest pewne: "Zazdrość" w "Solskim" to teatr, który pokazuje, czym teatr może być naprawdę. Wyjątkowo długie owacje podczas premiery były z pewnością zasłużone, poprzeczka podniesiona została wysoko. I zastanawiałem się tylko, zerkając na publiczność, któraż z kobiet podczas spektaklu nie szukała w sobie Helen? Któraż nie pozazdrościła przez moment Yanie? Któryż z mężczyzn nie zapomniałby się na chwilę w ramionach Iris?