Orfeusz w Grotesce
Któż z nas nie zna smutnej legendy o Orfeuszu, królu trackim i wspaniałym pieśniarzu, który do piekła ruszył po swoją zmarłą w czasie uczty weselnej, małżonkę. Wstrząsający liryzm, głęboko poetycka tragedia zostaje w offenbachowskiej operze buffo przekształcona na beztroską farsę mieszczańską. Orfeusz i Eurydyka znudzili się serdecznie małżeństwem. Nie ograniczając się do zdrad, życzą sobie wzajemnie nagłej i niespodziewanej śmierci. Orfeusz wchodzi nawet w zmowę z Plutonem, który uwiódłszy Eurydykę przenosi ją do krainy zmarłych.
Swoboda erotyczna bogów daleka jest od antycznej jurności, pokrywa ją obnoszenie zasad i hipokryzja mieszczaństwa XIX-wiecznego. Moralność? Ależ tu wszyscy poza piękną sylwetą Johna Styksa są amoralni, a w miarę jak rośnie ich pozycja - antymoralni. Tryskające humorem libretto Hektora Cremieux pokrywa swoją beztroską pesymizm i rozkład wartości.
Od Cremieux wziął Gałczyński zasadnicze proporcje partii prozaicznych i poetyckich, układ metryczny ostatnich. Swobodna dyspozycja buffa przeplatanie duetów arii i partii chóralnych prozą mówioną na tle muzyki, lub bez niej, wszystko to dawało wielką swobodę w konstruowaniu poszczególnych członów. Całość wtłoczył Gałczyński w nową fabułę, zachowanym elementom nadał zupełnie nową treść.
Pesymizm, rozkład wartości offenbachowskiej opery zastąpił optymizmem i wiarą w człowieka. Ich przedstawicielem jest właśnie Orfeusz: przedsiębiorczy i wytrwały osiąga swój cel, pokonuje biurokrację biura mitologicznego i Olimpu, przełamuje nawet odwieczną niedorzeczność mitologii. Zwycięża wtedy, gdy buntuje się przeciw całej machinie, z jej mitologicznymi przesłankami: "Dosyć milczałem. Dźwięcz lutni srebrna, sercem karmiona, nie czarną kawą"...
Nosi w sobie głęboki, rewolucyjny sens sztuki. Wyraża się dosadnie i jędrnie, przyziemnie i konkretnie, co tym bardziej przez kontrast śmieszności wydobywa liryzm i urok poetycki, wypływający z jego gorącej miłości. "Gdybym był jednocześnie oceanem i księżycem i umiał jednocześnie ryczeć falami i świecić światłem, to i tego byłoby za mało, żeby wypowiedzieć jak kocham Eurydykę". Orfeusz jest żywy.
Miłość Eurydyki, tęsknota za Orfeuszem jest równie pełna i wzruszająca, choć wyrażona komicznie paradoksalnym, nabytym w Hadesie stylem urzędowym. I tę pełnokrwistość, wyrażoną zarówno żarem miłości, jak ujmującą we wszystkich komicznych sytuacjach konkretnością Orfeusza, skontrastował Gałczyński z otoczeniem, parodiującym niedorzeczności biurokracji i centralizmu. Na Olimpie ten styl panuje tak wszechwładnie, że nawet Jowisz i Pluton w tytaniczno-chuligańskiej rozróbce muszą każdy cios poprzedzić urzędowym zwrotem: "...w odpowiedzi na powyższe", "...w ślad za powyższym".
A wszystko tryska żywiołowym humorem, zaskakuje paradoksalnością stylu, kolejnością zdarzeń, przeplataniem partii szczerze lirycznych zabawnym wygłupem. Obok stylu urzędowego bogowie posługują się również wyrazami potocznymi: uderzają w kimono, zasuwają bańki, a Jowisz twardo zagaja.
Cremieux ukazał Olimp jako odbicie światka mieszczańskiego z jego zachłannością doznań hedonistycznych i hipokryzją. Gałczyński przedstawia Olimp jako parodię centralistycznego i zbiurokratyzowanego państwa - przy czym na przygody jego mieszkańców potrafił spojrzeć okiem inteligentnego i rozbawionego gawroche'a. Dlatego rozbrajają nas swoim urokiem.
Nawet gromodzierżca, dzierżymorda Jowisz, choć "cierpiący na abstrakcyjną nadwrażliwość na urodę w ramach uniesień", bawi i ujmuje pantoflarstwem, skłonnością do pieszczotek z własną, jakże i groźną na niebieskim firmamencie, żoną. W zestawieniu z podstarzałym i obleśnym hipokrytą Offenbacha - jest poczciwym żonkosiem, owszem, urozmaicającym dyktatorskie życie olimpijskimi figielkami.
A teraz jak poradziła sobie z tekstem "Groteska". Powstała przede wszystkim trudność z muzyką. Gałczyński pisał według libretta nie patrząc na partyturę. Powstała stąd rozbieżność między prozodią a muzyką, nie mówiąc o tym, że satyra wielkiego poety rozsadza jej ciasny gorset. Lucjan Kaszycki napisał ciekawą, twórczą adaptację muzyczną Offenbacha. Na jej motywach zbudował nowe wariacje, unowocześnione, potraktowane bardziej kolorystycznie i przecharakteryzowane. Najdowcipniejszą oprawę nadał epizodowi olimpijskiemu. Po kupletach klasycznych wychodzi Wenus - staje przed mikrofonem i namiętnym altem Mirskiej (tu: M. Korskiej) śpiewa oparty na tej samej, co w poprzednich zwrotkach, linii melodycznej - blues.
Podniecony jej biodrami Pluton wpada w szybsze tempo i wyczyniając żwawe wygibasy, ochrypłym głosem Armstronga wykrzykuje melodie jako boogie-woogie. Wspaniale zwieńcza cały akt opuszczenie sceny przez bogów wśród pohukiwań w rytmie... poleczki.
Mikulski, Skarżyński i Minticz dali interesującą oprawę plastyczną, łączącą biuro mitologiczne, Olimp i Hades w jednym mianowniku biurkokracji. Jedynie w pierwszym akcie nawala ona nieco - jest tylko tłem, nie określa przestrzeni gry lalek; nie daje - mimo symboliki biurka - atmosfery. Najlepsza lalka Morfeusza, na dalszych miejscach usadziłbym zmysłową wydrę Wenus, ujmującą obnażonymi wdziękami Florę i uroczego kociaka - Eurydykę.
Zastrzeżenie budzą dwa fakty: zbytnie uschematyzowanie twarzy większej części lalek i zrobienie z Orfeusza płaczliwego ciamajdy. Ostatnie łączy się już z całą koncepcją reżyserską.
Gałczyński potraktował biuro mitologiczne prawie że rodzajowo. Olimp wyodrębnił soczystością ujęcia przez oko rozbawionego urwisa. W efekcie bogowie stanowią świat do pewnego stopnia odrębny w tej sztuce, opartej na kontrastach.
I właśnie świat Olimpu wypadł w "Grotesce" wspaniale. Olimp jest małym arcydziełem. Świeży, dowcipny, jędrny, żywy. Sytuacje zagęszczone jakościowo nachodzą na siebie, zaskakując następstwem. Jaremowa wyakcentowała i podkreśliła ich kontrasty, wzmagając moment zaskoczenia. Rewolucja kawowa, kuplety bogów na cześć kawy zakończone zmysłowym bluesem i rozkrzyczanym boogie-woogie, scena "korespondencji" między Junoną a Jowiszem, wszystko, to są perełki inscenizacji, doskonale powiązane, podkreślone dowcipem muzycznym i plastycznym. Rytm całości narasta, przełamuje się w momencie nadejścia Orfeusza, by zwiększyć się galopką.
Jaremowa dowcipnie zaktualizowała paroma akcentami tekst Gałczyńskiego. Rewolucję kawową wieńczy "Sto lat" i słowa Jowisza "Spokojnie. Tylko spokój może nas uratować". Żałosny okrzyk Ka-Wu! Ka-Wu! wzbudza szatański popłoch wśród bogów, którzy wychodzą z ukrycia dopiero wtedy, gdy senny Morfeuszek kończy szczebiotem: kawusi!
"Groteska" po raz drugi pokusiła się o Gałczyńskiego i zbyt mechanicznie przeniosła styl pracy i supremację plastyki z poprzednich sztuk. Wiele stracił na tym Gałczyński w pierwszym akcie. Liryka - o dziwo, wypadła słabiej niż w "Cyrku Tarabumba"! Świat Olimpu jest jednak tak uroczy, dowcipny i żywy, że nie pozostaje nic innego, jak życzyć czytelnikowi, by poszedł na "Orfeusza" i to nie tylko w Krakowie, lecz również w Warszawie, dokąd warto zaprosić i to przedstawienie "Groteski".