Artykuły

Boję się "Samobójcy"

- W Szczecinie grałem gościnnie w "Balladynie" i "Popcornie". W 2002 r. ta swoista "bezpańskość" zaczęła mi doskwierać - bezetatowcom jest jednak trochę trudno - mówi MIROSŁAW GUZOWSKI, aktor Teatru Współczesnego w Szczecinie.

Z okazji 30. urodzin Teatru Współczesnego prezentujemy cykl krótkich rozmów z aktorami związanymi z tą szczecińską sceną.

Jak trafił pan do Teatru Współczesnego?

- Z Torunia. W tamtejszym Teatrze im. Horzycy grałem gościnnie Pana Młodego w "Weselu" Wyspiańskiego, w reżyserii Krystyny Meissner. W 1997 roku przyjechała do Torunia Anna Augustynowicz, by zrealizować tam spektakl "Agnes" Catherine Anné. To była trudna sztuka, podejmująca problematykę molestowania, rzadko wówczas poruszaną. Szukając aktorów, pani dyrektor obejrzała "Wesele" i zaproponowała mi rolę. Zaprosiła mnie też do udziału w reżyserowanej w Szczecinie "Balladynie". Pamiętam, że przyjechaliśmy tu wspólnie z Dymitrem Hołówko w październiku. Byłem zaskoczony, bo o tej porze w całej Polsce wszystko jest szare i smutne, a tutaj zobaczyłem zielone dęby w parku przy teatrze. Podobała mi się scena, taka piękna, długa i głęboka, podobno najgłębsza w kraju, i te schody do niej prowadzące, wyglądające jak wszystko inne, a nie jak teatralne schody (śmiech).

Przecież nie zielone dęby i nietypowe schody spowodowały, że związał się pan na dłużej ze Szczecinem.

- Oczywiście. Przestałem być etatowym aktorem w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, dlatego cieszyłem się z zaproszeń do grania w różnych spektaklach. Miałem wtedy propozycję przyjścia do Współczesnego na etat, ale byłem związany rodzinnie z Warszawą i z rozmaitych względów nie bardzo mi odpowiadała przeprowadzka. W Szczecinie grałem gościnnie w "Balladynie"

i "Popcornie". W 2002 r. ta swoista "bezpańskość" zaczęła mi doskwierać - bezetatowcom jest jednak trochę trudno. Pracowałem w radiu przy dubbingu, ale nie miałem poczucia bezpieczeństwa. Etat we Współczesnym mi je dał. Panują tutaj naprawdę czyste relacje między dyrekcją a zespołem. Również wśród samych aktorów nie ma niezdrowej konkurencji, a jedynie dobra, koleżeńska atmosfera.

Czy jest coś, czego panu brakuje?

- Starszych kolegów. Współczesny ma dość młody zespół, niewielu w nim weteranów. Kiedy tu przyszedłem, dzieliłem garderobę z Tadeuszem Zapaśnikiem, Jackiem Polaczkiem, Zbigniewem Witkowskim i Grzegorzem Młudzikiem. Z tego składu na emeryturę odszedł Tadeusz Zapaśnik, a Jacek Polaczek przeszedł do Teatru Polskiego. Obaj mieli olbrzymie poczucie humoru, charyzmę. Tęsknię za czasami wspólnej z nimi pracy.

Najbardziej docenioną pana rolą jest Podsiekalnikow w "Samobójcy". Czy jednocześnie jest to ta najważniejsza, najbardziej przez pana lubiana rola?

- Każda rola była ważna. Siemion Podsiekalnikow został tylko zauważony w Warszawie. Dostanie się na listę Jacka Sieradzkiego jest sprawą prestiżową, bo to faktycznie osoba, która jeździ po Polsce i ogląda spektakle. Ze swoich ról lubię też Cholleya w "Napisie". Jest ona zupełnie inna niż rola w "Samobójcy", której jakoś trochę się boję. Co prawda, nie jest jednoznacznie powiedziane, że tytułowy samobójca to akurat odtwarzana przeze mnie postać, ale pewna obawa we mnie tkwi. Bardzo dobrze wspominam też rolę, z którą się identyfikowałem - Matcha w "Litości Boga" i swoje pierwsze spotkanie z teatrem Anny Augustynowicz - Kirkora w "Balladynie".

Na zdjęciu: Mirosław Guzowski w "Napisie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji