Artykuły

Złodziejka ekranu

- Szkoła zamiast nauki zawodu próbuje kształtować osobowość. Niektórych to łamie i niszczy. Pamiętam uwagę jednej z profesorek: "Ty, dziecko, masz za szeroko rozstawione oczy, zrób coś z oczami" - mówi KATARZYNA HERMAN, aktorka Teatru Powszechnego w Warszawie.

SUKCES: Należy pani do pierwszego rynkowego pokolenia aktorów. Debiutowała pani w połowie lat 90. To już wtedy aktorów wciągała ta cała machina seriali, sitcomów, reklam. A pani na przekór czasom dostała się do Teatru Powszechnego i zaczęła grać w ambitnym repertuarze teatralnym...

KATARZYNA HERMAN: To prawda. Od razu po szkole przyjęto mnie do teatru, o jakim marzyłam. Czułam sie spełniona zawodowo i szczęśliwa: dużo grałam, miałam się od kogo uczyć - to było najważniejsze. Gdzieś tam organizowano co prawda castingi, powstawały agencje aktorskie. Wypadało mieć CV ale myśmy do tego nie mieli głowy. Byliśmy pierwszym pokoleniem, które dostało do ręki możliwości wolnego, ale jednak rynku i nie byliśmy na to przygotowani. Dzisiaj studenci już drugiego-trzeciego roku kręcą się po Chełmskiej, chodzą na castingi do seriali, grają w sitcomach. Myśmy po zajęciach chodzili... do teatru. Teraz moje młodsze koleżanki mają swojego osobistego PR-Owca, który dzwoni do reżysera i proponuje je do pracy. To ja już z tego pokolenia nie jestem. Wiem, że sukces, że pieniądze, ale mi się po prostu wydaje, że trzeba jak najlepiej pracować i to wystarczy.

Szkoła tego nie uczyła?

A skąd? Może teraz jest inaczej, ale wtedy byliśmy pod kloszem. Po nocach próbowało się sceny z Czechowa, a na lektoratach głównie się spało. Szkoła zamiast nauki zawodu próbuje kształtować osobowość. Niektórych to łamie i niszczy. Pamiętam uwagę jednej z profesorek: "Ty, dziecko, masz za szeroko rozstawione oczy, zrób coś z oczami". To może zdeprymować! Po dyplomie trzeba o tym zapomnieć. Musimy się od nowa poskładać i znaleźć siebie. Pewnie przesadzam, bo wiele osób z mojego roku poradziło sobie i pracuje: Ostałowska, Klynstra, Kożuchowska, Opania. Inni niestety opuszczają tę uczelnię przytłoczeni wielkimi osobowościami profesorów.

Zaraz po szkole dostaje się pani do najbardziej elitarnego zespołu w Polsce. To tam grali Janusz Gajos, Krystyna Janda, Zbigniew Zapasiewicz, Ewa Dałkowska, Joanna Szczepkowska. Łatwo wejść w taki zespół młodej dziewczynie?

Nie wspominam tego jako traumy. Działo się to naturalnie. Wszyscy byli oczywiście mili. Ale też bez wylewności. Każdy tutaj chodzi swoimi ścieżkami.

Czy na początku zespół nie odrzuca młodych, dając do zrozumienia: "No, poterminuj, poucz się, jak pokażesz, co umiesz, to dopiero wtedy zostaniesz przyjęta do naszego grona"?

Bez przesady. Nikt sobie specjalnie młodymi nie zawraca głowy. I to jest zdrowe. Oczywiście cudownie byłoby mieć guru, kogoś, kto podpowie, doradzi, zainspiruje, ale nie jestem fantastką. Uczono nas, że jak się przyjdzie do teatru, trzeba się każdemu przedstawić, głośno powiedzieć: dzień dobry, nazywam się tak i tak. To było okropne, strasznie się tego wstydziłam. Ale myślę sobie: "Takie są zasady, trudno, tak trzeba". Któregoś dnia dopadłam na korytarzu panią Joannę Żółkowską i powiedziałam: "Dzień dobry, nazywam się Katarzyna Herman". Ona popatrzyła na mnie i powiedziała: "A ja nie". I poszła. Wtedy zrozumiałam, że trzeba być sobą, nie napinać się. I chociaż zrobiła to z poczuciem humoru, był to dla mnie zimny prysznic. Bardzo jestem jej za to wdzięczna.

Czy młodzi trzymali się razem w teatrze? Tworzyliście taką grupę wsparcia czy nie było takiego podziału?

Nie, w tym zawodzie nie ma grup wsparcia. Zresztą, jak by to miało wyglądać? Moją pierwszą dużą pracą był "Ożenek" z Gajosem, Kowalskim i Pieczką i jeśli dobrze pamiętam, nikt mi w niczym nie pomagał. Byłam zostawiona sama sobie... i bardzo dobrze, bo w gruncie rzeczy trudno tutaj pomagać. To jest bardzo samotny zawód. To ja wychodzę na scenę, to muszą być moje ruchy, moja postać, moja wyobraźnia. Nikt tego za mnie nie zagra.

To pozostawienie w samotności boli młodego aktora czy jest stanem naturalnym?

Pyta mnie pani, jak ja to znosiłam? Mogę mówić tylko o sobie: nie dziwiło mnie to. Pracy aktora nie da się wytłumaczyć. To tajemnica. Nie przypadkiem Kościół zabraniał chowania aktorów w poświęconej ziemi. Natomiast pamiętam, że dużo mnie ta praca na samym początku kosztowała. Wyobrażałam sobie, że aktorstwo opiera się na chorobie nerwowej, polegającej na rozpadzie osobowości. Zdarzały mi się na scenie chwile prawie narkotycznej euforii. Miałam wTażenie, że fruwam, tracę przytomność, moje włosy dotykają kosmosu. Teraz już tak się nie zdarza.

Czuje się pani aktorką odkrytą przez Izabellę Cywińską? Mówi się o pani: "Filmowe odkrycie Cywińskiej".

Pierwsza mi zaufała. Jestem jej za to dozgonnie wdzięczna.

A czego się pani od niej nauczyła?

Odwagi. Nieoczywistych rozwiązań. Jest bezwzględnie szczera, nie roztkliwia się, nie rozczula, raczej daje kopa.

Tadeusz Konwicki powiedział, że reżyserzy dzielą się na trzy grupy: reżyserów teoretyków, reżyserów aktorów, którzy chcieliby sami zagrać, i na reżyserów lapidarnych, którzy dają tylko drobne uwagi, korygujące aktora. Z którymi się najtrudniej pracuje?

Nie cierpię reżyserów aktorów, takich, którzy wszystko pokazują - nie potrafię naśladować, parodiować. Nie mam do tego ucha. Lubię lapidarnych, takich, którzy dają uwagi konkretne, ale abstrakcyjne, typu: tutaj niech żółte motyle fruwają. Teoretyczni bywają nieznośni, przynudzają czasami. Choć pewnie są aktorzy, których to inspiruje. Ja uważam, że aktorowi nie wolno za dużo mówić, aktor jest trochę jak zwierzę. To Fellini mówił, że jak obsadza kota w roli kota, to nie po to, żeby ten kot go pytał, jak ma zagrać kota.

Konwicki powiedział także, że każde pokolenie ma swoją nerwicę. W pani pokoleniu taką nerwicą są pieniądze?

Też, ale raczej jako efekt uboczny. Nerwicą jest: muszę być! Zaistnieć! Cokolwiek to znaczy. To jest naprawdę okropne. Jak nie pracujesz, to cię nie ma... Trzeba być wszędzie, by być. Ale jeszcze gorsza jest presja bycia pięknym i młodym. Zdjęcia retuszuje się, skórę liftinguje i ciągle trzeba być ŁADNYM. To mnie wkurza. Lubię siebie nieumalowaną i nie mam ochoty tego zmieniać. Nie ma nic smutniejszego niż starzejące się na oczach widzów piękności filmowe - to już lepiej być aktorką charakterystyczną.

Co dziś nobilituje w pani zawodzie?

Dobra opinia. Dobra opinia w środowisku i uznanie widzów.

A szacunek wobec warsztatu? Czy to, jakim się jest człowiekiem? Rozmawiamy teraz o zawodzie, niekoniecznie idzie to razem w parze. Znakomici aktorzy nie zawsze bywają wyjątkowymi ludźmi.

W jakim momencie życia pomyślała pani o sobie: "Jestem aktorką. Coś wiem, rozumiem ten zawód, umiem wyrazić siebie"?

Od zawsze. Gdy jako dziecko bawiłam się w teatr, potem coraz mocniej, ale się tego wstydziłam, bo wszystkie dziewczynki chcą być aktorkami. Gdy miałam dwanaście, może trzynaście lat, tańczyliśmy w "Dziadku do orzechów", po raz pierwszy miałam wystąpić w prawdziwym teatrze. Do spektaklu malował mnie stary charakteryzator, zajęczą łapką. Wcześniej obserwował nas na próbach. Powiedział wtedy do mnie: "Wiesz, dziecko, że ty jesteś aktorką!". Wyjąkałam tylko: "Nie... ja jestem jeszcze... bardzo słaba. Zaprzeczył: "Nie, nie, nie. Ty już jesteś aktorką". No i wykrakał, niestety. Jeżeli chodzi o rozumienie tego zawodu, to nie wiem, czym jest aktorstwo, niewiele z tego rozumiem do dziś. Sprawia mi radość. Jest dla mnie po prostu przedłużeniem dziecięcej zabawy. Mam wrażenie, że mnie to wyzwala i otwiera. Ten zawód mnie oswoił jako człowieka, bez niego byłabym dzikusem.

Widziałam panią w "Przemianach" Łukasza Barczyka. Główne role zagrali Maja Ostaszewska i Jacek Poniedziałek. Ale to pani zawładnęła tym filmem. Słyszała pani o sobie opinie, że gdziekolwiek się pani pojawi, to kradnie pani scenę?

Jestem złodziejką? Najcudowniejszy komplement, jaki usłyszałam.

W serialu "Magda M." trzy przyjaciółki siedzą przy stole i rozmawiają, widzowie patrzą na panią. Jest pani magnetyczna, zmysłowa... Jest pani niezwykle szarmancka...

Nie, ja jestem szczera.

Pani ma świadomość, jak oddziałuje na widzów? Pani wypełnia ekran po brzegi.

Mam nadzieję, że nie rozpycham się łokciami. Mam na pewno jakąś świadomość - swojej mocy i może to brzmi nieskromnie, ale wiem, że jestem wyjątkowa.

Może inna?

Ze mną zawsze był problem. W szkole grałam wszystko. Od królowej do służącej. A potem pojawił się kłopot, bo nagle usłyszałam, że nie mam warunków scenicznych. Dostawałam jakieś punkty za głos albo za interpretację. Mówiono mi: "No, za ładna to ty nie jesteś, ale też nie jesteś brzydka, nie wiemy co z tobą zrobić", byłam taka pomiędzy. To może bardzo frustrować. Malarzowi, jak się powie: "Przepraszam, te grafiki mi się nie podobają, są nie najlepsze, nie porywają mnie", to on sobie myśli: "Popracuję nad tym, przemaluję je może". Do aktora mówi się: "Nie podobasz mi się". I jak oddzielić to, co mówią o twoim warsztacie, o twojej postaci, od ciebie - Katarzyny Herman. To jest potwornie trudne, dlatego tyle osób w tym zawodzie dostaje świra. Mówiono o pani: "Herman charakterystyczna"? "Herman zmysłowa, niepokojąca"?

Zmysłowa nigdy, niepokojąca, może za plecami, ale w podtekście dziwna, charakterystyczna - tak, ale też nikt nie wiedział, co z tym zrobić. Prędzej odkrywały mnie kobiety. Ryzykowały i obsadzały. Agnieszka Glińska dała mi do zagrania Maszę w "Trzech siostrach" - rolę, o której marzy każda aktorka, Izabella Cywińska w "Bożej podszewce" rolę Janeczki Jurewicz.

Wszystko, co najlepsze, zdarzyło się pani po trzydziestce. Urodziła pani dziecko, znalazła miłość, coraz więcej pani gra, coraz bardziej panią widać. Nasuwa się skojarzenie z Danutą Stenką. Ona też rozkwitła po trzydziestce i też odkryła ją Izabella Cywińska.

Oby. Oby to były złote słowa. Bo ja też tak lubię o tym myśleć, ale wiem, że jeszcze po czterdziestce dużo aktorek myśli: "Jeszcze mnie odkryją". A to bywa złudne...

Czuje pani, że do tej trzydziestki była pani w okresie poszukiwań, a teraz wszystko ruszyło z kopyta?

Tak to wygląda z boku? Nigdy nie czułam takiej granicy, że od tej pory mi się powodzi. Zawsze starałam się pracować tak samo gorliwie. W tym zawodzie nie da się zaplanować kariery jak w dziale marketingu firmy farmaceutycznej czy komputerowej. Przecież często jest tak, że ktoś zagra świetnie, dostanie mnóstwo nagród, a potem nie gra przez dwa lata.

Nie czuła się pani przez wiele lat osobą, która ciężko pracuje, ale nie ma spektakularnych efektów tej pracy?

Ale też nigdy nie miałam pretensji ani żalu, bo dużo widziałam takich gwiazd, które szybko wschodziły... i jeszcze szybciej gasły, tak bywa w tym zawodzie. Jednego dnia cię uwielbiają, drugiego nikt nie pamięta. Kolorowe pisma ciągle potrzebują nowych twarzy, a potem je wypluwają po pięciu minutach. Potrzebują innych, nowych. Wydaje mi się, że solidniejsza jest pozycja budowana na mocnych podstawach, powoli.

Dobry teatralny warsztat pomaga w serialu "Magda M."?

Na pewno nie przeszkadza. Ja się w ogóle nie zgadzam z teorią, że jest warsztat albo teatralny, albo filmowy. Wydaje mi się, że po prostu jest lepsze albo gorsze aktorstwo. Przed kamerą rzeczywiście zagrać może każdy, nawet człowiek z ulicy. Wystarczy ciekawa twarz i dobry reżyser, który tę osobę poprowadzi. W teatrze trudniej. Natomiast warsztat, czyste aktorstwo, absolutnie się nie różni. Krystyna Janda powiedziała do jednej z aktorek: "Nieważne, czy grasz w filmie, teatrze czy serialu. Staraj się dać z siebie wszystko".

Czy w serialu można dać z siebie wszystko, gdy kręci się dziennie 5-10 scen?

To kwestia uczciwości aktora. Rzeczywiście seriale mogą bardzo deprawować i rozleniwiać. Wydaje mi się nawet uczciwsze zrobienie reklamy, którą się kręci dwa dni, za dobre pieniądze, i skupienie się na właściwej pracy niż chodzenie do serialu jak do fabryki: dzień w dzień i granie, robienie tego bardzo zdawkowo, tak od niechcenia. Mam nadzieję, że ja się jeszcze nie rozleniwiłam, ale może ktoś z boku mógłby powiedzieć, że już odcinam kupony. Nie wiem.

Powiedziała pani: "Seriale to łatwe i szybkie pieniądze i nie taka znowu trudna praca...".

Nie można pracy w serialu traktować tylko jako formy zarabiania pieniędzy, bo to natychmiast widać. Ja tego tak nie traktuję. Dla mnie to rodzaj treningu, oswajania się z kamerą. Aktor musi trenować, bo inaczej się boi. Równie często, jak rutyna, aktora zabija strach. Nie przypisuję mojej pracy żadnej głębszej misji, jesteśmy ludźmi do wynajęcia, coś jak płatny morderca. Trzeba być cały czas czujnym i roztrenowanym, a gdy przyjdzie ten moment - gotowvm do strzału, gotowym na wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji