Artykuły

Policzone, zważone, podzielone

"Wróg ludu" Henryka Ibsena w reż. Jana Klaty z Narodowego Starego Teatru w Krakowie na IV PKO Bank Polski Polska w IMCE. Niecodziennym Festiwalu Teatralnym w Warszawie. Pisze Aleksandra Majewska w Teatrze dla Was.

"Mane tekel fares" - te słowa widnieją na niebieskich kafelkach w głębi sceny. Zostały wypisane bladą kreską w taki sposób, że na początku trudno je w ogóle zauważyć. Dopiero w pewnym momencie spektaklu, kiedy wszystkie światła gasną, zostają oświetlone. Teraz nie sposób je widzowi pominąć. To transkrypcja hebrajskich słów, które miały zostać napisane tajemniczą ręką na ścianie babilońskiego pałacu Baltazara podczas wielkiej uczty i które były zapowiedzią końca babilońskiego państwa. Słowa te są klątwą ciążącą nad mieszkańcami miasteczka od początku trwania spektaklu, a dodatkowo poszerzają jego pole, przywodzą na myśl przedstawienie Romeo Castelluciego "Juliusz Cezar". Tutaj słowa "MANE TEKEL FARES" wymalowano czerwoną farbą na boku białego konia. Tam również były one zapowiedzą klęski tytułowego bohatera, a zatem mamy dwa niezbite dowody na to, że ta przepowiednia zawsze się sprawdza.

Poza klątwą obu przedstawień nic więcej nie łączy. Przedstawienie Castelluciego było ascetyczne, zbudowane na ciszy, subtelnościach i oszczędnych środkach wyrazu. Jan Klata zaprasza nas do miasteczka, które przypomina wysypisko śmieci albo mieszkanie osoby cierpiącej na zbieractwo. Nadmiar, przesyt, wylewające się zewsząd hałdy plastiku. Justyna Łagowska postawiła na scenie stare, przybrudzone kanapy i wieżę zbudowaną z plastikowych gratów. Ta już w pierwszym akcie efektownie się rozpada i zapełnia całe proscenium jeszcze większą ilością śmieci ze współczesnego gospodarstwa domowego. Na tle tego kolorowego rozgardiaszu - choć bolesnego - przechadzać się będzie doktor Tomas Stockmann (Juliusz Chrząstowski), ubrany w nie najświeższy, rozciągnięty wełniany sweter - to nie jest lekarz z dużego i luksusowego centrum medycznego, widzimy to na pierwszy rzut oka. Towarzyszyć mu będzie żona (Małgorzata Zawadzka) - ubrana w krzykliwą, fioletową sukienkę, buty na niebotycznie wysokich obcasach i z paradnym kokiem na głowie. To ona zarządza budżetem domowym i jest odpowiedzialna za ilość tych "luksusowych" dóbr, którymi są otoczeni. Żona jest kobietą szczęśliwą, gdyż mąż zarabia już prawie tyle, ile potrzeba. Mają dwójkę synów (Ania Kumorek, Maciek Trybus) i córkę Petrę (Monika Frajczyk), która przypomina Wednesday Addams.

W małym miasteczku lepiej widać skalę zepsucia czy też może raczej zbydlęcenia, "zbylejakowacenia" całego kraju. Wiadomo to co najmniej od momentu, w którym Wojtek Smarzowski zaczął kręcić swoje filmy. W mikroskali widać wszystko: każdą zmarszczkę na czole pojawiającą się ze strachu przed wykryciem kolejnych przekrętów, każdą kroplę potu, każde pożądliwe spojrzenie w stronę cudzej własności. Miasteczko w spektaklu Jana Klaty jest uzdrowiskiem i wszyscy mieszkańcy są beneficjentami tego faktu, ponieważ turyści zostawiają tam masę pieniędzy. Doktor Stockmann odkrywa jednak, że woda tak naprawdę jest pełna niebezpiecznych bakterii. Co dalej? Burmistrz (Radosław Krzyżowski), jego rodzony brat, uznaje, że podanie tej informacji doprowadzi do zamknięcia uzdrowiska, ludzie stracą źródło dochodu, a bakterii nie widać, więc demaskację doktora należy ukryć. Do wszystkiego wtrąca się lokalna prasa (Michał Majnicz), która za pomocą manipulacji usiłuje ugrać jak najwięcej dla siebie, a także drukarz Aslaksen (Zbigniew Kosowski), cudownie odrażający w swojej pozornej pokorze i pochwale umiarkowania. To nasza scena polityczna. Nikt nie jest bez winy, nawet walczący o sprawę idealiści dają się ponieść swojej wizji i samouwielbieniu do tego stopnia, że zaczynają widzieć siebie jako zbawcę narodu. Władza korumpuje, psuje i sprawia, że człowiek - niczym zwierzę - staje się posłuszny najniższym instynktom.

Wszyscy jego mieszkańcy są owładnięci opętańczym pragnieniem zaszczytów i pieniędzy, zaczynają momentami wspólnie tańczyć w rytm muzyki. Wyobraźnia muzyczno-plastyczna reżysera jest porażająca - jak powszechnie wiadomo, ponieważ udowadnia to w każdym swoim kolejnym przedstawieniu. Sceny zbiorowe, w których wszyscy mieszkańcy poruszają się w rytm muzyki, pogrążeni w niemal bakchicznym szale, są dla mnie najbardziej wyrazistymi momentami przedstawienia. Momentami, w których widać, że wszyscy oni tak naprawdę pragną tego samego. A owo "to samo" jest zaspokojeniem swoich wybujałych ambicji, nieprzystających do talentu i umiejętności, które posiadają. To niepohamowana, niska chęć bycia lepszym od sąsiada; to odebranie bratu korony burmistrza, uświęcone dobrymi intencjami.

W przedostatnim akcie doktor Stockmann w ramach improwizacji zwraca się bezpośrednio do publiczności i mówi, świadomie prowokując i podgrzewając atmosferę, o problemie "tych na U", o smogu, o władzy, o dniu solidarności z zespołem Teatru Polskiego (przedstawienie w Imce miało miejsce dokładnie 23.11.2016). Publiczność reaguje żywo, pomrukami i oklaskami wyraża solidarność ze słowami płynącymi ze sceny. Ale co jeśli kiedyś wśród publiczności będzie ktoś, kto rzuci w niego butelką? - zastanawia się aktor. Ktoś, kto będzie samozwańczym "obrońcą ojczyzny"?

W ostatniej scenie doktor Stockmann odpływa z rodziną i kapitanem Holsterem w nieznane, być może w poszukiwaniu bezludnej wyspy, o której wspominał, kiedy po wiecu wściekli współmieszkańcy powybijali mu okna i napisali na ścianach czerwoną farbą: won! Huju. Czy dopłynie do tej wysypy? A jeśli dopłynie i stanie się jej właścicielem i władcą, to czy nie dosięgnie go tam klątwa "MANE, TEKEL, FARES"? Jak wiadomo z doświadczeń starożytnych Greków - przed klątwą nie da się przecież uciec.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji