A w Operze Wrocławskiej Magnus
Kiedyś, bardzo dawno temu, w Sali Pleyela w Paryżu odbył się występ pewnej młodej i wielce protegowanej przez swojego papę-przemysłowca pianistki. Wysłuchawszy ze szczerym smutkiem nieszczęsnego popisu dziewczęcia, publiczność znudzona do granic ostateczności rozeszła się do domów. I wszystko zakończyłoby się dobrze dla organizatorów i wykonawczyni, gdyby nie pewien krytyk, który zamieścił w jednym z paryskich pism najkrótszą recenzję, jaka kiedykolwiek ukazała się na świecie: "Panna X grała wczoraj Koncert c-moll Beethovena. Po co?" Rozwścieczony papa-przemysłowiec uważając śmiałego recenzenta za wroga nie tylko swojej rodziny, ale także kultury narodowej, postanowił działać. Nie chcąc występować bezpośrednio rozpoczął od swojej sekretarki, która nazajutrz napisała protest do redakcji, z wysłaniem odpisów do parlamentu i prezydenta. Sam przemysłowiec udał się natomiast do ambasady austriackiej, szczerze przepraszając za złe potraktowanie w recenzji obywatela Beethovena. Kiedy jednak wszystko to nie odniosło oczekiwanego skutku, kochający papa zażądał natychmiastowego usunięcia recenzenta z redakcji i zastąpienia go innym, najlepszym ponoć w kraju, którego osobiście przedstawił kolegium redakcyjnemu. Niestety, zarówno żądania jak i propozycje spotkały się z dezaprobatą redaktora naczelnego. Wówczas papa-przemysłowiec, znany ze swej zawziętości i nieustępliwości (nawet wówczas, kiedy akcje kierowanych firm wykazywały tendencje spadkowe), kupił gazetę, wyrzucając na bruk redaktora naczelnego i krytyka, który ośmielił się napisać to, co myślał. Sam nie wiem, dlaczego ta dowcipna i autentyczna historia sprzed lat przypomniała mi się właśnie podczas premiery "Magnusa" w Operze Wrocławskiej. Moje smutne rozmyślania co chwilę przerywane były protestami siedzącej nie opodal reżyserki spektaklu, która nie bacząc na premierową galę, z wrodzonym sobie temperamentem krzyczała: "Ciszej, ciszej..." - jak gdybyśmy to my stali przed orkiestrą, a nie Zofia Urbanyi-Świrska.
A wszystko zaczęło się przed kilkoma laty, kiedy Bolesław Jankowski - ówczesny szef Opery Bytomskiej, chcąc na własną rękę odrodzić w Polsce gatunek operowy, ogłosił konkurs na libretto, oparte na tematyce regionalnej, śląskiej. Przyznać należy, że impreza wywołała nawet zainteresowanie (głównie wśród części mniej drukowanych literatów) i zdobyła zaszczytny patronat Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz władz wojewódzkich. Po zamknięciu konkursu jury nagrodziło kilka wyróżniających się prac, które przepisane w dziesiątkach egzemplarzy rozesłano kompozytorom, oczekując z niecierpliwością rychłych narodzin ogromnej ilości polskich arcydzieł operowych. W tym miejscu okazało się, że to wcale nie takie proste i łatwe - jak powiedzieliby Verdi, Puccini i inni wielcy praktycy... Ale to już oddzielny problem.
Pierwszym, i jak dotychczas ostatnim twórcą, który napisał muzykę do otrzymanego libretta, był kompozytor śląski - Józef Świder. O kłopotach, jakich dostarczył mu spreparowany już tekst, kompozytor obszernie poinformował w programie, którego lekturę szczerze polecić należy publiczności zasiadającej na spektaklach "Magnusa".
Mimo dokonania najróżniejszych przeróbek libretto zachowało swoją trzywarstwową budowę. Opera rozpoczyna się we współczesnym Wrocławiu, po czym przenosimy się z naszymi bohaterami w mroczny wiek XI, aby poprzez okupację hitlerowską powrócić do współczesności. Materiał z pewnością mógłby być interesujący, ale rozłożony na trzy jednoaktówki, nie zaś w postaci pełnego spektaklu, którym rządzić powinny przecież jakieś dramaturgiczne prawidła i formuły. Prapremiera "Magnusa" odbyła się w 1970 roku i potraktowana była jako punkt kulminacyjny obchodów 25-lecia Opery Bytomskiej. Obserwując tamten spektakl sprzed trzech lat, przyjąłem go z sympatią, z jaką wita się narodziny nowej opery, mimo iż partytura nie była wolna od mankamentów, jakie ma przecież prawo poczynić debiutujący na scenie operowej kompozytor.
Jadąc do Wrocławia na drugą inscenizację byłem przekonany, że Świder posłuchawszy wielokrotnie swojego dzieła potrafił skorygować to, co napisała ręka z tym, co słyszy ucho, i dokonać wielu koniecznych poprawek, cięć, retuszy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że wszystkie bytomskie niedociągnięcia z jakimś przedziwnym pietyzmem i uporem przeniesiono do Wrocławia. Kompozytor nie pokusił się nawet o ograniczenie brzmienia orkiestry w momentach, w których śpiewacy deklamują tekst. Publiczność odnosi wówczas wrażenie, że artyści poruszają jedynie ustami, wsłuchani w dźwięki dobiegające z orkiestry, które śmiało porównać można do "cwałowania Walkirii".
Jak więc był sens ponownego wystawiania "Magnusa" w tej samej wersji - zrozumieć nie sposób.
Aby już było zupełnie dowcipnie, reżyserię "Magnusa" powierzono Barbarze Radeckiej, studentce Wydziału Reżyserii PWST w Warszawie, która spektakl przygotować miała w ramach warsztatu dyplomowego. Cóż z tego, że osiągnęła ona zadowalające nawet efekty w pracy z zespołem: nauczyła dobrej dykcji (co było słyszalne w miejscach, kiedy orkiestra nie grała wcale lub ciszej), rozsądnie rozwiązała kilka sytuacji, włączyła do opery współcześnie napisaną przez Zbigniewa Kalemba i Krzysztofa Rotnickiego piosenkę. Wszystko to, niestety, w niewielkim stopniu mogło zmienić ogólny obraz premiery. Jak więc ocenić jej pracę? Niech się już nad tym głowi komisja złożona bądź co bądź z pierwszej wielkości profesorów warszawskiej PWST...
Słowa uznania skierować należy także pod adresem choreografa Waldemara Fogla, który roztańczył chór i solistów, oraz całej grupy śpiewaków, na czele z Januszem Temnickim, Haliną Słoniowską, Antonim Boguckim, Krystyną Tyburowską, Henrykiem Trojanowskim, którzy wykazali nienaganny poziom wokalny. O scenografie i pozostałych realizatorach dla świętego spokoju pisać nie będę. Nie jest to zresztą w tym wypadku najważniejsze.
Tytułowy bohater opery Świdra śpiewając "Płyń Odro, płyń rzeko..." cofa się myślami w tył, jak gdyby poruszał się pod prąd. W ciągu ostatnich lat dzielących od prapremiery "Magnusa", moje życie operowe płynęło na szczęście z prądem. Uczestniczyłem w kilku wydarzeniach teatralnych, które śmiało nazwać można "dziejowymi", oklaskiwałem wiedeńską prapremierę arcydzieła Krzysztofa Pendereckiego "Diabły z Loudin", przeżyłem "Lulu" Berga i "Elegię dla samotnych kochanków" Heinzego. Byłem świadkiem wielkich premier w czołowych teatrach świata, uczestniczyłem w niekończących się debatach o sztuce, zasiadając obok ludzi, których nazwiska już dziś zdobią najpoważniejsze leksykony i encyklopedie. Nie piszę tego, aby wywołać wśród czytelników uczucie zazdrości. Chcę jedynie wytłumaczyć, dlaczego ogarnia mnie tak ogromne oburzenie i zdumienie, kiedy widzę bezsens w miejscu, gdzie wszystko można by robić, z sensem. Bo czym innym jak nie bezsensem wytłumaczyć można fakt istnienia w jednym europejskim mieście kilku tak skrajnie działających instytucji, jak świecące na światowym firmamencie blaskiem pierwszej wielkości Teatr Grotowskiego i Pantomima Tomaszewskiego oraz coraz, bardziej chyląca się do upadku Opera? Co można powiedzieć goszcząc jednego dnia na "Magnusie", drugiego zaś na premierze "Gry w zabijanego" Ionesco, wystawionej w Teatrze Polskim w reżyserii i inscenizacji prawdziwie wielkiego Henryka Tomaszewskiego? Arcydzieło i przeciętność. Dlaczego? Czy we Wrocławiu koniecznie tak musi być?