Artykuły

Kotka na gorącym blaszanym dachu, czyli sukces Teatru Narodowego i niech teraz niektórzy zjedzą własne buty!

"Kotka na gorącym, blaszanym dachu" w reż. Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Włodzimierz Neubart na blogu Chochlik Kulturalny.

Przedziwna sytuacja. Kiedy po premierze "Kotki na gorącym blaszanym dachu" na reżysera Grzegorza Chrapkiewicza i Małgorzatę Kożuchowską, która grała rolę Margaret posypały się gromy, przyjąłem to ze spokojem. Z uwagi na obecność Kożuchowskiej w obsadzie i tak nie wybierałem się na ten spektakl, więc sprawa nie dotyczyła mnie osobiście. Minął rok i sytuacja bardzo się zmieniła: oto w zastępstwie za ikonę stylu i gwiazdę seriali Teatr Narodowy zatrudnił Edytę Olszówkę, która, jak wkrótce rozniosła się wieść, podbiła serca widzów. Od tej chwili wiedziałem już, że chcę tę "Kotkę..." zobaczyć. Niestety, na przeszkodzie stanął napis: "Przepraszamy, w dostępnych terminach nie ma już wolnych miejsc." - pojawiał się za każdym razem, gdy próbowałem zamówić bilet. To już zaczynało być frustrujące, jednak wreszcie - udało się. Poszedłem i zobaczyłem. I w zasadzie trafił mnie szlag...

Dlaczego?

Okazało się, że niemal wszystko, co kiedykolwiek o "Kotce..." Chrapkiewicza napisano, nijak się ma do tego, co działo się na scenie. Powiem więcej, sposób, w jaki starano się udowodnić brak jakichkolwiek umiejętności reżysera, był tyleż niewybredny, co pozbawiony podstaw. Poza bowiem ogólnikami w stylu: nic nie zrobił, nie przeszkadzał aktorom, nie ma pomysłu, nikt nie pokusił się o wnikliwą analizę problemu.

Mam zwyczaj, że jeśli już komuś mówię, że stworzył nieudane widowisko teatralne, staram się wyjaśnić, co konkretnie nie wyszło. Zdarzało się, że widziałem później poprawione wersje spektakli, co wywoływało we mnie wzruszenie, bo nagle okazywało się, że wystarczył drobiazg, żeby wszystko wyglądało o wiele lepiej!

W kontekście tego, co widziałem kilka dni temu na scenie Teatru Narodowego, przedziwna kanonada słów wymierzona w reżysera zaczęła mnie mocno zastanawiać. Jak to się stało, że aż tylu krytyków potraktowało go w sposób, na który absolutnie nie zasłużył? Nie zamierzam gdybać, jednak kiedy przypomnę sobie, jakie próby wywierania wpływu na moje opinie sam przeżyłem, uznaję sprawę za nieco dwuznaczną. Żeby była jasność: nie odbieram nikomu prawa do posiadania własnego zdania, ale żeby nie zauważyć w spektaklu tego, co widzą od lat wszyscy pozostali?

O co tyle hałasu?

Otóż o słowa, które tyle miały wspólnego z tym, co dzieje się na scenie, co ja z tańcem na rurze. Nazbierało się tego sporo. Zatem po kolei rozprawmy się z mitami:

Według sporej grupy recenzentów ze sceny wieje nudą Szok. Biorąc pod uwagę reakcje publiczności, jest dokładnie odwrotnie. W ramach tej nudy mamy pasjonujące pojedynki bohaterów, bo nie tylko Bricka z Dużym Tatą, ale też z Margaret, Dużego Taty z Dużą Mamą, wreszcie Mae i Goopera z całą resztą! Zarzut, iż jest nudno, staje się tym bardziej komiczny, gdy przeczytamy dalej, że m.in. aktorzy są zbyt emocjonalni. No to śpimy z nudów, czy przeraża nas przesadne rozedrganie?

Podobno nie ma też "soczystych relacji między bohaterami". W ramach tego deficytu Margaret (Edyta Olszówka) i Brick (Grzegorz Małecki) prowadzą tylko fascynującą grę. Zabijają się słowami, lekceważą, niszczą, a jednak nie mogą bez siebie z pewnego powodu funkcjonować. Obrzydzenie i przywiązanie, nienawiść i miłość! Zapewne z powodu braku tych soczystych relacji publiczność zamiera, gdy Brick mierzy się z Dużym Tatą (Janusz Gajos). Między pikantnymi słowami kryje się prawda, której ani jeden ani drugi nie chce przecież tak łatwo wyjawić. Dochodzą do niej walcząc jak o życie, ale co tam - mówią, że to nuda... Związek Dużego Taty i Dużej Mamy (Ewa Wiśniewska) też podobno pozbawiony jest emocji? Z tego powodu głowa rodziny miażdży żonę przy każdej niemal okazji, wywołując w niej coś, co już w samym spojrzeniu wygląda na furię?

Popłakałem się ze śmiechu czytając, że większość aktorów "gra dla siebie". Tymczasem partnerowanie jest tu czymś, o czym wypadałoby napisać peany! Olszówka i Małecki tworzą obraz pary, która zapisuje się na długo w świadomości widzów, klasą w budowaniu roli opartej właśnie na reagowaniu na scenicznego partnera wykazują się (jak zwykle zresztą) Wiśniewska i Gajos. Fantastycznie dopasowuje się do wszystkich Beata Ścibakówna, kreując postać, która jawi się jako irytujący kontrapunkt dla pozostałych. Gdybym spektaklu nie widział, pomyślałbym, że naprawdę wcale tego wszystkiego tam nie ma!

Zabawne, że jedna z piszących o spektaklu pań zachwyciła się co najwyżej tortem, który Duży Tata "wkłada" w twarz żony. Pomijam już błąd językowy, ale jeśli tylko tyle wyniosła pani z tej sceny, że pan domu jest brutalny i nieobliczalny, to nie mamy o czym rozmawiać...

Co tam dalej? A, prawda! Reżyser fajtłapa! No bo przecież jedyne, co zrobił, to dobrał aktorów, ale wszystko później zrobili już tylko ci ostatni (w opinii innych: świetnie, że jego rola ograniczyła się do prowadzenia aktorów, bo zyskało dzięki temu przedstawienie - odpowiednie skreślić!). Rozumiem, że według krytyka Chrapkiewicz siedział pod ścianą i tylko się przyglądał? A może go w ogóle nie było na próbach, skoro nie widać jego "twardej ręki"? Dowód, że tak było? Wg autora recenzji: brak współczesnej realizacji ewangelicznej przypowieści o synu marnotrawnym. Powiem tak: sztuczne szczęki wypadają, jeśli ktoś takową oczywiście ma Pomijam fakt, iż rolą reżysera jest stworzenie razem z aktorami wspólnej wizji tej i pozostałych scen, a nie wyjście naprzeciw potrzebom jednego widza (zwłaszcza wyrażonych post factum), to przecież właśnie ta akurat krytykowana scena jest współczesną wersją powrotu owego syna. Starają się obaj, widać, ile ich to kosztuje, jak wiele dzieje się między słowami. Ech... dostało się nawet Beacie Ścibakównie, która podobno jest zbyt subtelna jako "dzieciorób" żerujący na pieniądzach teścia. Gdybym tego nie widział, pewnie bym uwierzył. Ścibakówna przecież od pierwszej chwili przełamuje swoje sceniczne emploi. Gra tę Panią Siostrę tak, że ręce same się zaciskają ze złości, że takie babsko tam miesza!

Komuś nie podobało się, że bohaterowie "Kotki na gorącym blaszanym dachu" w ujęciu Chrapkiewicza są łajdakami, komuś innemu przypadł do gustu tylko Janusz Gajos jako ojciec "wkurwiony na świat", a wraz z nim potoczysty język tłumaczenia Jacka Poniedziałka.

Mało? No to proszę bardzo - idźmy dalej: jednemu z mędrców nie spodobało się, że tak dużo widzów chce zobaczyć "Kotkę". Stoją w tych kolejkach do kasy, jakby tam co najmniej dawali bilety na nowe spektakle Krystiana Lupy albo Grzegorza Jarzyny, na dodatek dziwią się, że krytyk podchodzi do kasy bez kolejki (hola proszę państwa, przecież on ma zaproszenie!). Megalomania? Zblazowanie totalne? Nazwijcie to sami. Zwyczajne przekonanie, że się może więcej. Tymczasem - zaproszenie zobowiązuje, chociaż wcale nie do tego, by chwalić, ale by szanować widzów. Obrażanie ich w recenzjach to strzał w stopę. Pomijam fakt przekonania, że jeśli się odbiera zaproszenie, kolejka nie obowiązuje (!), ale jak można traktować poważnie kogoś, kto ma być naszym przewodnikiem po świecie teatru, jeśli najważniejsze, co płynie z jego słów, to przekonanie o swojej wyższości i z góry ustalona opinia o spektaklu, zanim się go jeszcze obejrzało (Jeśli dobrze pamiętam, szło to mniej więcej tak: To Englert nie miał już komu tej reżyserii powierzyć? Taki tytuł specjaliście od komedii?). Komentarz wydaje się zbędny, chociaż nóż się w kieszeni otwiera, gdy się czyta farmazony typu: jak dyrektorzy mogą w ogóle mogą współpracować z reżyserem o znikomych możliwościach twórczych, albo: Chrapkiewicz został wpuszczony do Narodowego, czy wreszcie płomienne apele: nie wpuszczajcie go do teatru. Pani, która to napisała, musiała mieć ewidentnie słabszy dzień, chyba że to już taki u niej permanentny stan. Można przeczytać te bzdury, ale tylko dla folkloru.

No i jeszcze mój faworyt, człowiek, którego miałem wątpliwą przyjemność wysłuchiwać marudzącego podczas jednego z przedstawień (w skrócie: wszystko było beznadziejne, a on traci swój cenny czas na takie badziewie), a którego recenzja okazała się laurką ku czci twórców przedstawienia (to są dopiero Himalaje hipokryzji). Sromotna klęska, najgorszy od lat spektakl Teatru Narodowego (jakby nie były nimi popisy Mai Kleczewskiej, po których słuchałem widzów, którzy pytali obsługę, dlaczego tak nisko upadła narodowa scena!), a w ogóle tandeta i nie ma o czym rozmawiać. Obraził się krytyk i dosolił. Tylko zabrakło w tym wszystkim szczegółów, ale tak najprościej. Rozprawiać się z tymi słowami nie ma sensu, bo i jak brak na poważnie kogoś, kto żongluje słowem zależnie od tego, skąd mu wiatr powieje (vide: sytuacja opisana chwilę temu).

Czy to naprawdę jest takie złe?

Gdyby "Kotka na gorącym blaszanym dachu" była w istocie takim teatralnym koszmarkiem, jakim go malują, przedstawienie zeszłoby z afisza góra po roku. Tymczasem szeptana opinia o spektaklu jest zgoła inna i to ona buduje prawdziwy obraz "Kotki". O tym przedstawieniu się marzy, o bilety na nie - walczy. To nie jest tak, jak ktoś próbował nam wmówić, że ludzie chcą to oglądać, bo aktorzy są znani. Bzdura. Ci sami aktorzy grają przecież także i w innych przedstawieniach, są też inni aktorzy z podobnym dorobkiem (i sympatią widzów), a jednak aż takiego zainteresowania, jakie ma spektakl w reżyserii Chrapkiewicza, po prostu ze świecą szukać.

Widownia po prostu wie lepiej. Nie jest ani głupsza, ani mniej wykształcona od krytyków. Interesuje się, szuka interesujących treści i dobrych inscenizacji. Dowiaduje się, pyta. Efektem tego jest permanentne zapotrzebowanie na znienawidzoną przez krytyków "Kotkę". Gdyby grano ją bez przerwy każdego dnia, efekt byłby taki, że codziennie na widowni Sceny przy Wierzbowej im. Jerzego Grzegorzewskiego byłyby komplety.

Powiedzmy więc sobie to wreszcie otwarcie i dużymi literami: "KOTKA NA GORĄCYM BLASZANYM DACHU" JEST NAPRAWDĘ DOBRA. Mocna, wyrazista, pełna inscenizacyjnych smaczków. Widać, że odniesienia do współczesności są subtelne, a pęd za uniwersalnością przekazu nie przesłonił nikomu treści sztuki Tennessee Williamsa. Aktorzy grają tak, jak w Teatrze Narodowym powinno się grać, kreacje postaci są wnikliwe, brzmią w nich nuty autentyzmu tekstu wybitnego dramaturga. Całość okazuje się wywoływać niemałe emocje, co widać po reakcjach widzów.

Przekład

Gdyby próbować ocenić przekład sztuki dokonany przez Jacka Poniedziałka, trzeba byłoby uśrednić opinie rozciągające się od pozytywnych (jedyny dobry punkt przedstawienia) aż po skrajnie złe (wulgarny, zbyt współczesny). Pewnie wszystkich zdziwię, bo jednak miałem w przeszłości sporo uwag do niektórych przekładów Poniedziałka, to jednak tym razem uważam, że on jest świetny. Momentami wydaje się nawet zbyt grzeczny, zwłaszcza w kontekście charakterów postaci. Te kilka (dosłownie) wulgaryzmów dodaje pikanterii niezbędnej dla toczącej się akcji. Owszem, wywołują konsternację części widzów, ale to mnie zawsze zadziwia, że ludzie chichoczą jak pensjonarki słysząc w teatrze słowo na "k", którego sami używają w co drugim zdaniu. Wiem, że szokiem może być to, że np. Ewa Wiśniewska mówi w spektaklu "no i chuj", co bulwersuje parę osób, ale - ma to głębokie uzasadnienie w tej inscenizacji. Po pierwsze - Poniedziałek czyni rzecz genialną - to jest tylko jedno takie słowo w dwugodzinnym spektaklu, jedno! W bardzo ważnym momencie! Ono puentuje wydarzenia, dosadnie spina klamrą sieć spisków. Mało tego, wypowiada je ktoś, w ustach kogo nie spodziewamy się tego, więc jest efekt. A jeszcze - ważna sprawa: Duża Mama wyraźnie zaznacza, że tak powiedziałby jej mąż. Ze wszech miar jest więc to zabieg trafny! Dla mnie - bomba!

Czy jest z nami reżyser?

- pytał ktoś malowniczo w swojej recenzji. Odpowiadam - jest. I najwyraźniej zrobił rzecz, która wymyka się ciasnym umysłom. Dostał znakomity tekst, w stosownym dla jego jakości przekładzie, wybrał idealnie aktorów, a potem razem z nimi dokonał rzeczy trudnej. Zdjął "Kotkę" z pomnika, jaki wystawiło mu kino. Odbrązowił, zniósł tę sztywność, która bije z ekranu i pozwolił emocjom płynąć falami ze sceny na widownię. Mógł zrobić rzecz najprostszą: dodać czarujące meble z epoki, stosowne stroje. Mielibyśmy wówczas oryginalną podróbkę kopii filmu z Elizabeth Taylor i Paulem Newmanem. Co powiedzieliby wtedy krytycy? Zapewne: nuda, zabrakło mu umiejętności, by uczynić rzecz bardziej współczesną, bardziej ludzką. No więc właśnie zrobił to, komuś jednak zabrakło odwagi, żeby to przyznać. Smutne.

Brutalna historia o ludzkich dramatach w inscenizacji Teatru Narodowego zyskuje oprawę godną dzieła uniwersalnego. Wymowna scenografia (odpowiada za nią Boris Kudlička), prosta, a jednocześnie pełna subtelnych aluzji (krwiste plamy na podłodze, futrzana kapa na łóżku, lustra, w których można się przejrzeć, wysokie obcasy), przypomina o wielu wątkach dramatu. Muzyka (Leszek Możdżer) potęguje nastrój napięcia, zaś stroje niemal idealnie konweniują z typami ludzkimi, które reprezentują poszczególne postaci. Niemal, ponieważ jedno, co zmieniłbym, to tenisówki Bricka. Nie pasują mi tutaj takie wzory...

Kiedy napisałem na Facebooku, że "Kotka" jest naprawdę udanym przedstawieniem, zasypała mnie w ciągu jednego dnia lawina wiadomości od aktorów, którzy w ogóle nie mają z tym przedstawieniem nic wspólnego. Pisali, że dziękują, bo ktoś to wreszcie powinien powiedzieć. Odzywali się studenci uczelni artystycznych z różnych stron Polski, że są wzruszeni, bo sami doznali pomocy reżyserskiej Chrapkiewicza i wiedzą, jak pewne słowa były dla niego krzywdzące.

Czy warto je zatem pamiętać? Myślę, że nie, bo przecież czas zweryfikował je aż nadto. Mija listopad, trzy lata od premiery. Następne trzy spektakle "Kotki na gorącym blaszanym dachu" dopiero w połowie stycznia i nie ma już biletów. Czy ludzie chcieliby zapłacić sto dwadzieścia złotych za beznadziejne przedstawienie? Bardzo wątpię...

Crme de la creme

"Kotka...", którą można oglądać w Teatrze Narodowym, wybornym aktorstwem stoi. Między Maggie (graną przez Edytę Olszówkę) a Brickiem (Grzegorz Małecki) płynie w każdej scenie prawdziwy prąd. Ona jest zdeterminowana, by odnaleźć drogę do życiowego spełnienia, a zarazem zmazać winę nie do zapomnienia. On ma swoją tajemnicę, która go niszczy i nie pozwala obudzić się ze złego snu. Olszówkę widziałem na scenie po raz pierwszy i muszę przyznać, że jest do tej trudnej roli wprost idealna. Odrobina piachu w głosie, subtelne wyczucie niuansów roli, dają tej Maggie głębię. Małecki z kolei już nawet nie jest na fali. Od paru lat obserwujemy, jak w teatrze sięga kolejnych szczytów. Tutaj nie musi już niczego udowadniać. Jego Brick nie jest płaczliwy, jak pisali niektórzy, a prawdziwy aż do bólu. W tej wrażliwości, podszytej uczuciem w tamtych czasach zakazanym, nie traci ani grama męskości. Widać wyraźnie, że oboje reagują na każdy najmniejszy nawet swój gest. Dotknięcie wargami, spojrzenie, ruch dłonią. Ich relacja, tak przecież trudna, jest mimo wszystko zmysłowa. Skrzy się między nimi prawdziwie, bo walka, jaką toczą, może mieć tylko jeden finał!

Wyrazistość Dużego Taty wskazywana jest często jako główny plus przedstawienia. Owszem, Janusz Gajos jest świetny, ale to dlatego, że doskonale pracuje nad rolą. Wchodząc na scenę wie doskonale, czego życzy sobie reżyser, jak to powinno wyglądać. Duży Tata w jego wykonaniu kumuluje w sobie całe to Południe Ameryki, którego podobno miało być brak w tej inscenizacji. Ono jest, właśnie w nim. Gajos, czego nie chcą dostrzec krytycy, jest wielki tutaj nie dlatego, że tak dobitnie oddaje prosty, oschły, wręcz wulgarny charakter głowy rodu, ale z powodu wyjątkowo udanego portretu człowieka umierającego, który pragnie przełamać swoje słabości i dotrzeć, choćby w ostatnim momencie, do syna, którego tak kocha, choć nie umie tego okazać. Gajos i Małecki w najważniejszej scenie są wspaniali, bo to, co najważniejsze, sytuują pomiędzy wierszami. A jest przecież jeszcze Duża Mama! Ewa Wiśniewska, choćby nawet nie w pełni dysponowana głosowo, jest niedościgłym wzorem aktorskiej interpretacji. Potrafi fenomenalnie rozegrać scenę samym wzrokiem, delikatnie, jakby mimowolnie wyrażoną mimiką. Do tego w jednej ze scen nie musi nawet wypowiadać słowa, gra jedynie dłońmi. Jej nerwowo poruszające się palce wyrażają więcej niż najgłośniejszy krzyk zdominowanej nagle przez męża kobiety. Fenomenalne!

Aktorką, która bardzo mnie zaskoczyła, jest też Beata Ścibakówna. Lata temu nie byłem pewien jej umiejętności. Dziś już wiem, że to wszechstronna aktorka. Dopiero co widziałem ją w mocnej roli Hrabiny de Saint-Fond w "Madame de Sade", gdzie była zjawiskowa. Tutaj - wbrew temu, co o niej pisano - wybornie maluje obraz kobiety-bluszcz, pozornie trzpiotowatej i zainteresowanej tylko życiem rodzinnym żony i matki. Jest dziewczęca i bardzo zdziwi widzów swoją przemianą, gdy zacznie walczyć jak lwica o spadek. Tworzy naprawdę udaną aktorsko parę z Oskarem Hamerskim, czyli Panem Bratem. Patrzyłem na niego i czułem to napięcie syna, który wie, że coś, na co liczył przez całe życie, wymyka mu się z rąk. Świetnie zagrane. Mam nadzieję, że zobaczę Hamerskiego wreszcie w dużej roli, na którą zasługuje.

Marcin Przybylski w niewielkim epizodzie (ksiądz Tooker) zapisuje się w pamięci dość prostymi (choć efektownymi) popisami komediowymi, natomiast nie przekonuje mnie zupełnie Mirosław Konarowski (jako Doktor Baugh). W porównaniu z pozostałymi, jego gra jest za mało finezyjna.

Warto zawalczyć o bilet

Komuś bardzo zależało, żeby to przedstawienie umarło śmiercią tragiczną. Nie wyszło. Zwyciężyła Sztuka. I mądrość widza, który jest najważniejszym krytykiem każdego widowiska. "Kotka na gorącym blaszanym dachu" w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza to jeden z najmocniejszych punktów repertuaru Teatru Narodowego. Świetnie napisana, mądrze zrealizowana i cudownie zagrana. Oglądając ją, zapomina się o słynnym filmie, bo najważniejsze staje się to, że można poczuć dramat, który rozgrywa się dosłownie metr od nas. Nie udałoby się to, gdyby przedstawieniu brakowało czegokolwiek.

Pamiętam, że kiedy kilka dni temu po powrocie do domu opisałem zdarzenie, które miało miejsce w drzwiach teatru (pan wychodzący z teatru mówił do żony: "Popatrz, tak jechali na tego Chrapkiewicza, a przecież to jest świetne!"), natychmiast posypały się wpisy potwierdzające, że "Kotka..." w Teatrze Narodowym jest zupełnie inna od tego, co zwykło się o niej pisać. Najdobitniej zdanie o ludziach, którzy starali się zniszczyć spektakl za wszelką cenę, wyraził Cezary Harasimowicz pisząc: "No i niech teraz niektórzy zjedzą własne buty. Ze skarpetkami. Nawet jeśli są brudne.". Myślę, że nie zjedzą, bo żaden się nie przyzna, że się mylił (co najwyżej ciśnienie podskoczy w paru domach). Zresztą nikt tego nawet nie wymaga. Mnie wystarcza świadomość, że wiem, jak jest naprawdę. I widzom - najwyraźniej też!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji