Artykuły

Co panuje na szczytach?

Jednym z najlepszych, wielokrotnie sprawdzonych sposobów na budowanie jedności ponad podziałami jest narzekanie. Tworzone dzięki niemu bardziej i mniej chwilowe wspólnoty fundują się i umacniają najczęściej przez stereotypy, ale to nie szkodzi, a wręcz zwiększa siłę działania jednoczącego krytykanctwa - pisze Dariusz Kosiński.

Poza narzekaniami na pogodę, podatki, biurokrację i "ich", w których bierzemy udział wszyscy, poszczególne środowiska mają swoje własne filary jedności, pylony solidarnego odróżniania. Dla środowiska nauczycieli akademickich takim wehikułem porozumienia stało się w ostatnich latach narzekanie na studentów, doktorantów i generalnie "młode pokolenie".

Brałem niedawno udział w konferencji naukowej, której temat daleki był od problemów szkolnictwa wyższego, a która już przy pierwszej okazji zeszła na kwestię odmienności młodzieży. Jeden z dyskutantów stwierdził, a inni szybko się z nim zgodzili, że w ostatnich latach zaszła radykalna zmiana, która sprawiła, że owi niemal mityczni "młodzi" są zupełnie inni, niż to było jeszcze kilkanaście (a może nawet kilka) lat temu. Wystarczył rzucony właściwie nie wiadomo a propos czego kamyczek i już ruszyła lawina głosów, która zagarnęła i zasypała właściwy temat konferencji. Posypały się przykłady, przywołano tytuły książek, filmów i przedstawień, których już nikt nie zna i znać nie chce, a zaraz potem - jak zawsze przy takich okazjach - pojawiły się oskarżenia o materializm, nastawienie na zysk, głód szybkiej kariery, tudzież niechęć i nieumiejętność głębszego myślenia. Właściwie nawet ich nie formułowano - wystarczyła prosta wzmianka, sugestia, a siedzący na sali akademicy już wiedzieli, o co chodzi, kiwali głowami i pochylali się z troską. Bo troska ich przepełniała o tych biednych młodych, zniszczonych przez bezmyślny system edukacji i okropną kulturę masową, wyjaławiającą mózgi i niszczącą resztki żyjącej jeszcze w nielicznych rezerwatach prawdziwej inteligencji. Co chwila kolejny mówca zarzekał się, że nie chodzi o krytykowanie dla krytyki, a w głowie mu nawet nie powstała myśl, żeby ta młoda inność była gorsza. Ani też, że dawniej było lepiej. Ani lepiej, ani gorzej, ale jednak inaczej, bo kody były wspólne i jak ktoś czegoś nie czytał, nie widział, to ze wstydem biegł pędzikiem do biblioteki, by nadrabiać i zdobywać kolejne stopnie wtajemniczenia i w końcu móc rozsiąść się w elitarnym klubie prawdziwej kultury i wiedzy, by podyskutować o "Józefie i jego braciach". A dziś nawet "Śmierci w Wenecji" nie czytają. Biedni, po dwakroć biedni. Sensu życia nie da się przecież wyguglować, więc wcześniej czy później pogubią się i cierpieć będą w ciemnościach swojej kulturowej ignorancji.

Naturę mam przekorną i takie zbiorowe seanse robienia sobie dobrze szybko mnie irytują, więc zacząłem kręcić głową poziomo i mówić, że się nie zgadzam. Ale poza (zapewne zbyt) emocjonalnym protestem żadnej argumentacji nie rozwinąłem, namawiając raczej do powrotu do tematu konferencji, bo gdyby dyskusja o edukacji uniwersyteckiej w Polsce się rozkręciła, nie wyszlibyśmy szybko z sali, a ja musiałem (jak zawsze) jechać gdzie indziej...

Żałuję trochę, więc bezczelnie korzystam z felietonowego narzędzia, by do dyskusji wrócić i może rozniecić ją na nowo. Okazja jest i taka, że w ostatni weekend listopada pod auspicjami Polskiego Towarzystwa Badań Teatralnych odbędzie się w Instytucie Teatralnym Formuł Młodych Teatrologów, zorganizowane - jak rozumiem - właśnie po to, by nasze młodsze Koleżanki i Koledzy mogli się rozpoznać w sobie i sobie przede wszystkim powiedzieć, kim są, w jakim miejscu i jakie przed nimi stoją wyzwania.

Sposób widzenia zależy od miejsca siedzenia - banał złośliwy, ale prawdziwy. Nie wiem przecież, jakie są doświadczenia wykładowców z innych dziedzin i innych uczelni, choć tak się składa, że zdarza mi się ostatnio często uczyć poza macierzystym Uniwersytetem Jagiellońskim i poza kręgiem teatrologiczno-performatycznym. Ale nie zmienia to faktu, że moje doświadczenie dydaktyczne, już prawie dwudziestopięcioletnie, ma swój matecznik przy Gołębiej. Jasne - na argument, że nie narzekam, bo uczę na jednym z najlepszych uniwersytetów w kraju, nie mam dobrej odpowiedzi, ale pozwolę sobie jednak zauważyć, że gdyby procesy, o których wszyscy z taką bolesną radością opowiadają, rzeczywiście na tak wielką skalę zachodziły, to przecie dałoby się je i u nas zobaczyć, więc może to nie wyjątkowość UJ decyduje o mojej odmiennej ocenie młodej teatrologii, performatyki, antropologii widowisk itd., itp. A zresztą większość moich krakowskich Koleżanek i Kolegów też pewnie do klubu diagnostów "złej zmiany" by się zapisała, więc to nie kwestia miejsca, tylko - bo ja wiem? - nastawienia? W każdym razie: ucząc od ćwierćwiecza i obserwując uważnie polskie środowisko teatrologiczne nie mam wrażenia, że w jego najmłodszych rocznikach coś się zasadniczo ostatnio zmieniło na gorsze, może poza coraz mniejszą cierpliwością słuchaczy, których uwaga utrzymuje się na dobrym poziomie mniej więcej przez godzinę, a potem spada, czasem dramatycznie. Natomiast jeśli chodzi o pasję, zaangażowanie, wiedzę, intelektualną ciekawość i ruchliwość, wreszcie - poziom pracy nie zauważyłem niczego dramatycznego.

Ba! - zauważyłem coś wprost przeciwnego: wzrost liczby bardzo dobrych, wręcz znakomitych studentek i studentów, które i którzy już swoje prace magisterskie wydają jako książki debiutanckie. Wiele z nich byłoby prawdziwymi wydarzeniami, gdyby nie to, że obieg intelektualny działa u nas tak wolno i ślamazarnie. Nie będę tu wymieniał nazwisk, żeby nie być posądzonym o protekcję, ale na życzenie mogę z pamięci wyrecytować tytuły co najmniej pięciu teatralnych i performatycznych debiutów, po których lekturze niemal nie sposób uwierzyć, że napisali je ludzie dwudziestoparoletni, stojący u progu kariery naukowej. Przy ich lekturze walczy we mnie podziw z zazdrością, bo jeśli w tym wieku tak dobrze się zaczyna, to gdzie się dotrze w połowie danego do przeżycia stulecia, czyli tam, gdzie sam dzisiaj jestem? I teraz pytanie: skoro poziom studentów jest tak niski, to skąd biorą te znakomite, dojrzałe, oparte na szerokiej wiedzy publikacje, przewyższające znacznie nasze debiuty? Czyżby były samotnymi eksplozjami wyjątków w czarnej materii miernoty? Nie sądzę. Każdy, kto pracuje jako nauczyciel akademicki, wie z praktyki, że talenty nie rozkwitają w pustce i nie biorą się znikąd. Możemy sobie z dumą przyznać, że w jakiejś mierze są efektem naszej pracy, ale też nie negujmy tego dobrze znanego nam faktu, że rozwijają się w określonych środowiskach i są nie tyle pojedynczymi błyskami, co raczej czubkami lodowych gór.

Te zaś, jak wiadomo, w większości pozostają w ukryciu. Setki prac licencjackich i magisterskich znika na zawsze w archiwach uczelni, lub na starzejących się nieuchronnie twardych dyskach. Kiedy myślę o tych złożach wiedzy, z której nikt nie skorzysta, zawsze budzi się we mnie żal i złość. Przed laty usiłowaliśmy je wydobyć z niebytu choćby przez publikację tytułów na łamach zmarłego przedwcześnie "Kwartalnika Teatralnego", potem sam przygotowałem z dużych fragmentów, a nawet całych prac tom "Lektury dramatyczności". Teraz już kolejny rok organizujemy w Instytucie Teatralnym konkurs na najlepszą prace magisterską, więc moje pole oglądu jeszcze bardziej się poszerzyło, a podziw zmieszany z żalem - spotęgował. I naprawdę nie potrafię zrozumieć, dlaczego wszyscy twierdzą, że jest tak źle, skoro jest tak dobrze.

A niestety nie tylko prace nie wynurzają się na powierzchnie. W ukryciu pozostają też ludzie - zdolni, ambitni, oczytani, bywali w świecie, mający często bardzo liczne kontakty, a nie mający kompleksów. Jednym słowem: dużo lepsi niż my w ich wieku. I niestety smutni i gniewni, bo wiedzą, że dla większości z nich miejsc między nami nie ma. Nie tylko dlatego, że trudno o etaty na uczelniach i w instytutach naukowych. Także dlatego, że niestety bardzo często traktujemy ich wyniośle i z lekceważeniem (jeden z takich przypadków legł u źródeł Forum). To jednak da się zmienić stosunkowo prosto. Gorzej - z pozamykanymi ścieżkami karier, trwałością hierarchicznych podziałów i związanych z nimi przywilejów, brakiem rzeczywiście wolnego i równego dostępu do nielicznych, pojawiających się stanowisk. Ktoś powie zapewne: uniwersytet jest strukturą hierarchiczną i niech taką pozostanie. Ciekawe, że to samo mówi się o teatrze, gasząc tą oczywistą oczywistością wszelkie upominanie się o demokratyzację tej instytucji. Czyż jednak mierzenie się z oczywistymi oczywistościami chroniącymi ukrytą władzę i jej przywileje nie jest zadaniem intelektualisty? Czy spod krytycznego myślenia mamy prawo wyłączać samych siebie i swoje pozycje? Sądzę, że nie tylko tego prawa nie mamy, ale wręcz właśnie dlatego, że chcemy się tak bardzo odróżnić od reszty społeczeństwa i tak celebrować swoją intelektualną wyższość, siebie przede wszystkim poddać powinniśmy krytycznej refleksji.

Mam zatem propozycję: zorganizujmy Forum Starych Teatralnych Wyjadaczy i spróbujmy potrząsnąć własnym dobrym samopoczuciem, przyjmując jako punkt wyjścia tylko jedno założenie: jeśli narzekamy, to tylko na siebie. Może dobrze nam to zrobi, a ryzyka nie ma żadnego. Wszyscy wszak mamy etaty i mianowania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji