Artykuły

Nasz teatr jest podzielony równo, jak ten kraj

Znają się w Teatrze Polskim wiele lat, ale za nowego dyrektora Cezarego Morawskiego zaczęli sobie mówić per "pan" - o sytuacji w Teatrze Polskim we Wrocławiu piszą Magda Piekarska i Mirosław Wlekły w Gazecie Wyborczej - dodatku Duży Format.

Tuż po pierwszym aplauzie widowni prawie cała obsada "Onych" Witkacego w niemym proteście przeciw zmianom w teatrze zakleja sobie usta taśmą. Łapią się za ręce i podchodzą do rampy Sceny Kameralnej Teatru Polskiego we Wrocławiu. Pokojówki Marianna (Janka Woźnicka) i Ficia (Sylwia Boroń) chwieją się na 10-centymetrowych szpilkach, idą ostrożnie, bo podłoga śliska - właśnie zastygła na niej piana, która udawała śnieg. Ruchy Spiki, hrabiny Tremendosy (Anna Ilczuk), krępuje prawie dwumetrowy tren sukni. I nagle gasną światła. Wzmaga się aplauz, nikt nic nie widzi. Jedna, dwie, trzy. 14 sekund aktorzy i widownia spędzają w ciemnościach.

Lądowanie na Księżycu

Konflikt wokół Teatru Polskiego we Wrocławiu wybucha pod koniec sierpnia, kiedy komisja konkursowa wybiera Cezarego Morawskiego na stanowisko dyrektora tej sceny sześcioma głosami przedstawicieli Dolnośląskiego Urzędu Marszałkowskiego, Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz teatralnej "Solidarności". Przeciwko głosują trzy osoby - delegaci związków twórczych i Inicjatywy Pracowniczej. Po werdykcie komisji, która podejmuje decyzję w 16 minut, salę opuszcza, trzaskając drzwiami, Krystian Lupa, który reprezentuje ZASP. Jego zdaniem Morawski przedstawił najsłabszą aplikację spośród sześciu kandydatów. Po kilku dniach zostaje upubliczniona - znajdziemy w niej miks fars, okolicznościowych spektakli, np. z okazji rocznicy urodzin Jana Pawła II i lądowania na Księżycu, oraz klasyki, w tym "W pustyni i w puszczy".

Artyści z całej Polski protestują pod Dolnośląskim Urzędem Marszałkowskim, skandując "Teatr Polski, nie Morawski". Inicjatywa Pracownicza żąda od nowego dyrektora podwyżek i świadczeń socjalnych, wchodzi z Morawskim w spór zbiorowy. Po większości spektakli aktorzy wychodzą do braw z zaklejoną czarną taśmą ustami. W niemym proteście bierze udział 36 aktorów z 56-osobowego zespołu Polskiego.

- Od dziesięciu lat, czyli w czasach dyrektora Mieszkowskiego, mieliśmy tu pogoń za sukcesem - opowiada Monika Bolly, jedna z nieprotestujących aktorek, w dwugodzinnej przerwie pomiędzy rolą ducha i Gubernatorowej w "Dziadach części III". Na scenie trwa "Improwizacja", my wjeżdżamy windą na czwarte piętro, do sali prób. Bolly do zespołu Polskiego dołączyła w 1993 roku, trzy lata po występie w filmie "Ucieczka z kina 'Wolność'". Mówi zdecydowanie: - W statucie teatru zapisano, że naszym obowiązkiem jest spełnianie aspiracji i potrzeb społeczeństwa. Nigdzie tam nie ma mowy o spełnianiu aspiracji dyrektora, reżyserów i aktorów. W 2007 roku zaczęłam występować przeciw zadłużaniu teatru. Przez dziewięć lat zadawałam też pytanie, dlaczego nasz teatr nie jest zróżnicowany. Dyrektor Mieszkowski mi nie odpowiadał, ale na łamach prasy zasłynął powiedzeniem, że Polski nie jest teatrem dla kolejarzy. Z polskiej klasyki przez ten czas zagraliśmy "Sprawę Dantona" Przybyszewskiej i ostatnio "Dziady". Były też inne, ale "Ziemia obiecana" i "Lalka" z klasyką nie miały nic wspólnego. Były przeróbką dewastującą świetną literaturę. Światopogląd, poglądy polityczne nie powinny przesłaniać pracy aktorów, bo ograniczylibyśmy się tylko do ról awangardowych albo odtwarzania postaci świętych w kościołach. Widownia jest zmęczona awangardą, szemraniem do mikroportów zamiast mówieniem tak, by usłyszał widz w ostatnim rzędzie. To wbrew pozorom trudna sztuka. Ludzie, których spotykam, często mówią, że w Polskim czują się jak w budzie z piwem, gdzie wszystko sprowadza się do knajactwa, golizny i wałkowania problemów natury seksualnej. Podobno to konwersacja z życiem. Powiedziałam dyrektorowi Mieszkowskiemu, że ja mu współczuję, jeżeli tak wygląda jego życie. Ktoś w walce o sukces zapomniał - a sukces robi się awangardą, bo z tym się jeździ po festiwalach - że teatr dramatyczny oparty jest na słowie. Jeden z kolegów zaproponował mi, żebym się zakleiła z nimi. "Kochany, ja przez dziewięć lat, kiedy mnie dyskryminowano, nie kleiłam się w tym teatrze. Dlaczego mam się teraz kleić?".

Nieformalna grupa skupiająca około 50 fanów Teatru Polskiego zawiązała się w lutym, kiedy władze województwa ogłosiły konkurs na następcę Krzysztofa Mieszkowskiego.

Magdalena Chlasta-Dzięciołowska (49 lat), wykładowczyni wrocławskiej PWST, w Polskim zakochała się podczas "Snu nocy letniej" w reżyserii Moniki Pęcikiewicz, który obejrzała dziesięciokrotnie. - Nie jesteśmy zadymiarzami, zależy nam na teatrze.

Paweł Juliusz Zaręba, lat 22, student kulturoznawstwa, "Hamleta" w reżyserii Pęcikiewicz oglądał 14 razy: - Teatr Polski mnie wychował, a teraz czuję się, jakby ktoś mi zabrał dom.

Teatrolog prof. Mirosław Kocur z Uniwersytetu Wrocławskiego: - W Polskim publiczność ukonstytuowała się w obronie jakości. Najbardziej niepokoi, że rządzący ignorują wszystkich, poza jednym fornalem, któremu powierzyli ten folwark, za który uważają teatr. Odwracają się od wyborców. Nie obchodzi ich odbiór tej sytuacji w świecie.

Morawski jest moim 12. dyrektorem

- Grałem wielkie role u wielkich reżyserów i nagle okazałem się niepotrzebny. Wyobraża pan sobie, że przez 10 lat jest pan zatrudniony w firmie, w której nie ma nic do roboty? Tylko rola w "Oknie na parlament", granym tu od 22 lat - Stanisław Melski, lat 61, siwawe włosy zaczesane w kucyk, jest aktorem Teatru Polskiego od 1978 roku. Popija kawę w knajpce No Stres naprzeciw teatru i wspomina poprzedniego dyrektora. - W takiej sytuacji jak ja za Krzysztofa Mieszkowskiego było tu kilkanaście osób: nie dostawali ról w żadnych spektaklach. Znam się z nim od ponad 30 lat, byliśmy kumplami. Z początku rozmawialiśmy o perspektywach mojej pracy w Polskim, później nie miało to sensu. Imałem się różnych zajęć, bo z gołej pensji nie dało się wyżyć: spektakle w domu kultury, dla młodzieży, założyłem własny teatr. Można się różnić, można się pięknie różnić, ale Krzysiek nie znosił odmiennego zdania. A kiedy określił się politycznie i został posłem Nowoczesnej, od razu wiedziałem, że będą kłopoty. Cezary Morawski jest moim 12. dyrektorem. Jeśli ma pan zamiar użyć mojej wypowiedzi w celu ataku lub obrony kogokolwiek, to bardzo proszę jej nie wykorzystywać.

A jednak "Le Monde" nazwał pomysł obsadzenia stanowiska dyrektora aktorem znanym z mydlanych oper "Kafkowską sytuacją", "L'Humanité" pisała, że we Wrocławiu zniszczono kulturę. Sprawę wrocławskiego teatru opisały także m.in. "Libération" i "Le Figaro", media w Niemczech i na Litwie, a hiszpański "El Pais" w tytule porównał polską politykę kulturalną do rządów króla Ubu.

"Ustąp, Cezary" - apelują Maja Komorowska, Agnieszka Holland, Jacek Poniedziałek, a w ślad za nimi kilkudziesięciu innych artystów w krótkich filmikach, które od 1 września krążą w internecie.

Agnieszka Holland: - Nie chciałabym, żebyś to ty był człowiekiem, który przejdzie do historii jako grabarz Teatru Polskiego.

Reżyserka Weronika Szczawińska: - Pokazałby pan, że jeszcze jesteśmy w stanie traktować sztukę serio, a nie jako teren łowiecki, po którym mogą kłusować politycy.

Reżyserka Magdalena Łazarkiewicz: - Czy chcesz przejść do historii teatru jako ten, kto wpuścił barbarzyńców do ogrodu sztuk?

Aktorka Maja Komorowska: - Napisałam do ciebie, że proszę o kontakt. Odpisałeś, że jeśli w sprawie Polskiego, to nie (...) Czarku, mamy jedno życie, ja wiem, wygrałeś konkurs, ale nie wierzę, że możesz poprowadzić teatr, mając tylu ludzi przeciwko sobie. Ustąpienie może być wygraną. Nie ma w nas agresji, to jest apel, prośba.

Aktor Miłogost Reczek, przez wiele lat związany z Teatrem Polskim: - Panie Cezary, niech pan wyjedzie z Wrocławia.

Ale to mówi ślusarz

- Z jednej strony bida, z drugiej marnotrawstwo pieniędzy. Wskazywała na to niejedna kontrola urzędu marszałkowskiego. Ja też od lat zwracałem uwagę na zadłużanie teatru dyrektora Mieszkowskiego. Notorycznie łamał założenia i zakrzykiwał urzędników. Był do tego słabym dyrektorem. Ja panu powiem: wielu z tych, którzy teraz zalepiają sobie usta, przez lata przychodziło do mnie i narzekało na dyrektora, na organizację, na pensje - opowiada Leszek Nowak, przewodniczący "Solidarności", pracownik Polskiego od 1975 roku.

Siedzimy w pomieszczeniu przy archiwum, z portretu spogląda na nas nieżyjący reżyser Jerzy Grzegorzewski, naprzeciwko plakat do jego spektaklu "Król umiera, czyli ceremonie", w suficie przy oknie dziura, na podłodze garnek; od lat, gdy pada, kapie do niego woda. - Wszystkie trzy sceny są w ruinie. Przeciekają dachy, rozsypują się fotele na widowni. Dopiero pod koniec wakacji wypłacili pracownikom obsługi sceny zaległe pieniądze za ubiegły rok. Ludzie zarabiają tu haniebnie mało - garderobiane 2 tysiące złotych brutto, kiedy reżyser kasuje za spektakl ponad 150 tysięcy. Bliscy współpracownicy dyrektora nękali telefonami pracowników, po kilka razy dziennie, by podpisywali listy w obronie dyrektora, kiedy miał kłopoty. Byłem w komisji konkursowej i proszę mi wierzyć: tam nie było idealnego kandydata. Z tych, którzy się zgłosili, najlepiej wypadł Morawski. Ja nie wiem, jakim będzie dyrektorem. Niektórzy krytykują, że wywodzi się z seriali, ale też przecież grają w serialach. Nie mam wątpliwości, że na pierwszym miejscu w teatrze jest aktor. Ale dyrektor nie może myśleć tylko o 20 ulubionych aktorach. Powiedzieć: niech dach się wali, nie będzie muru, ale będzie 20 aktorów. Nazywają mnie ślusarzem, bo może chcą mnie obrazić, a pewnie odebrać prawo do zabierania głosu. Jestem kierownikiem pracowni, jak trzeba, przebieram się i pomagam moim podwładnym. Pracowałem z Tomaszewskim przy pantomimie, z Grzegorzewskim, z Jarockim, z Kantorem, z Wajdą, z wybitnymi aktorami: Igorem Przegrodzkim, Igą Mayr, Haliną Skoczyńską, którzy darzyli mnie sympatią i szacunkiem. Z Lotharem Herbstem tworzyłem Radę Kultury przy marszałku województwa. Dla tamtych ludzi byłem mistrzem, artystą prawie. A teraz nawet jeśli powiem coś sensownego, od razu słychać: "No tak, ale to mówi ten ślusarz".

Teatr murem podzielony

- Nasz teatr jest podzielony równo, jak ten kraj. Mamy tu lepszy i gorszy sort - mówi aktor Michał Opaliński. A Igor Kujawski, aktor z 32-letnim stażem, przyznaje, że właśnie dokonuje się rewolucja i już nastąpiła wymiana elit.

Zdaniem aktorów zaklejających sobie usta nowa elita to księgowa, która ma ambicje kształtowania repertuaru, informatyk, który podobno rzucił do pracowników: "Nawet nie wiecie, co można o was znaleźć w służbowych komputerach", i rekwizytor, który kwituje niemy protest słowem "Mordokleje".

Po próbie generalnej realizowanego z młodzieżą spektaklu o dopalaczach "Brudny śnieg", podczas której rozsypano dwa kilo mąki, dyrektor każe reżyserowi tego przedstawienia, aktorowi Rafałowi Kronenbergerowi własnoręcznie posprzątać scenę.

Z kolei pracownicy niesceniczni mówią o arogancji artystów, manipulowaniu informacjami, a informatyk nawet o tym, że był odpychany przez jednego z aktorów.

Krążą plotki o podsłuchach. Ci, którzy byli na "ty", teraz mówią do siebie per "pan".

Na wszystko jest raport do dyrekcji: inspicjenci mają odnotowywać klejenie ust, pracownicy ochrony palenie na korytarzach i wchodzenie do budynku po godzinach pracy.

- Panuje atmosfera opresji, każdy czuje się zagrożony. I jak pracownik odpowiedzialny za obsługę widowni parę razy ląduje na dywaniku u dyrektora, jest opieprzany za to, że aktorzy kleją sobie usta, puszczają mu nerwy - przyznaje aktorka Anna Ilczuk.

Kiedy to się zaczęło? Małgorzata Gorol pamięta, jak w nocy z 31 sierpnia na 1 września, tuż przed wejściem Cezarego Morawskiego do teatru, siedziała z Janką Woźnicką i Martą Ziębą w pubie Skrzypek na tyłach teatru. Przy wejściu zobaczyły nowych ochroniarzy. - Na naszych oczach nasza przestrzeń zamieniła się w cudzą. Nazajutrz teatr był zamknięty, nie wpuszczano do niego aktorów.

Na początku września Cezary Morawski zaczął zapraszać na rozmowy. Ponad trzydziestka aktorów, którzy są z dyrektorem w sporze zbiorowym, chodziła na te spotkania ze świadkiem, przedstawicielem związku zawodowego Inicjatywa Pracownicza, konkurencyjnego dla działającej w teatrze od lat "Solidarności", na której czele stoi Leszek Nowak. Nie mogą zrozumieć, dlaczego, także do tych z kilkudziesięcioletnim stażem, dyrektor mówił: "Proszę podać swoje mocne strony" i "Proszę opowiedzieć coś o sobie".

Anna Ilczuk: - W kilku spektaklach gram w pierwszej scenie. Wtedy koncentracja jest niezbędna. No i dwa razy zdarzyło się, że Morawski przeszedł wtedy przez scenę dosłownie minutę przed rozpoczęciem przedstawienia. On nie robi tego z premedytacją, to wynika z niezrozumienia specyfiki teatru artystycznego, jest przyzwyczajony do pracy w komercji.

Innym razem zapowiedział rozmowę z aktorami pięć minut przed spektaklem. Po kwadransie kolejny komunikat: "Dyrektor postanowił się jednak nie spotykać, żebyście mogli się skupić".

- To intymne odczucie - przyznaje aktor z kilkudziesięcioletnim stażem: nagle miejsce traci swój zapach, energię. Czuje się, że ten duch uleciał. Ale jestem spokojny - on wróci. Ja poczekam.

Aktor sprawdza

- Teatr Polski trafił do ekstraklasy, to dorobek poprzedniego dyrektora - przyznaje w garderobie Michał Chorosiński. Pół godziny wcześniej w scenie pierwszej "Dziadów części III" Zadary był Frejendem, za chwilę wróci na deski w scenie Salonu Warszawskiego jako literat. - Marzę, byśmy się w tej ekstraklasie utrzymali. Nowego dyrektora znałem głównie z serialu "M jak miłość". Ale poszperałem w archiwach. Okazało się, że grał między innymi Konrada-Gustawa, czyli rolę, którą u nas ma zaszczyt grać tylko Bartek Porczyk. Więc nie rozumiem tych obraźliwych komentarzy. Nienawidzę hejtu, też mnie kiedyś dotknął, bo kilka lat grałem w serialach. To, że nie było żadnego sensownego kontrkandydata, to nie jest wina tego człowieka. Nawet Krzysiek Mieszkowski niedawno powiedział, że jakikolwiek dyrektor tu przyjdzie, i tak nie będzie w stanie wyrządzić krzywdy tak dobremu zespołowi. A tutaj wyrok został wydany, zanim nowy dyrektor zdążył cokolwiek zrobić. A więc: poczekajmy na pierwsze realizacje - mówi Chorosiński i dodaje, że jeśli dojdzie do zwolnień zaklejających się aktorów, będzie bronił kolegów.

Idę do Zmory

W 14. sekundzie ciemności światło robocze zapala aktor Tomasz Lulek, po ciemku udaje mu się znaleźć włącznik. Reżyser Oskar Sadowski łapie na korytarzu oświetleniowca, chce go opieprzać. Ale nazajutrz kieruje pismo do Państwowej Inspekcji Pracy: "W czasie ukłonów na wczorajszym przedstawieniu 'Onych' w mojej reżyserii doszło do wydarzenia, które stanowiło realne zagrożenie dla aktorów i widzów - całkowicie zostało zgaszone światło na scenie i widowni, włącznie ze znakami wyjść ewakuacyjnych. Sytuacja była tym bardziej niebezpieczna, że scena była polana śliską pianą. Próbując wyjaśnić tę sytuację, rozmawiałem z elektrykami, którzy poinformowali mnie, że taka była dyspozycja dyrektora teatru".

Internet reaguje błyskawicznie - na Facebooku pojawia się profil "Idziesz do teatru? Weź latarkę!".

- Powiedziałem aktorom, że ukłony są integralną częścią spektaklu, a oni znowu wyszli do braw z zaklejonymi ustami. Dlatego poleciłem, żeby zgaszono światło na scenie, na widowni miało zostać włączone. A potem zaszło pasmo nieporozumień - wyjaśnia dyrektor Morawski.

Pod koniec października, podczas wystawienia "Dziadów", ktoś na ścianie w celi Konrada napisał: "Zmora, precz". Już wcześniej tak go nazywali. Bo w zbuntowanym zespole panuje zasada, żeby nie wypowiadać w stosunku do Morawskiego słowa "dyrektor". Mówią więc: "Idę do Zmory, jestem umówiona na szesnastą".

Małgorzata Gorol porównuje go do zjawy. - Jest przezroczysty, nieszczery, nie idzie się dokopać do jego motywacji.

Anna Ilczuk szuka porównań na murawie: - Polski był w środowisku nazywany "teatralnym ferrari". To był dowcip, który łechtał naszą próżność. To tak jakby Wrocław miał klub piłkarski na poziomie Realu Madryt i dano mu trenera Odry Ścinawa. Myśmy się czuli jak reprezentacja Polski, kiedy otwieraliśmy festiwal w Awinionie, występowaliśmy w Argentynie, Japonii, Korei, kiedy biły się o naszą "Wycinkę" dwa największe paryskie teatry, a w Chinach z okazji naszej wizyty po raz pierwszy wydano "Dziady". Reżyserowali u nas Lupa, Garbaczewski, Klata, Zadara, Strzępka. Krytyk "Le Figaro" po naszym pokazie "Wycinki" w Awinionie pisał: "Spektakl wyjątkowy, do obejrzenia w trybie natychmiastowym!", recenzent "L'Humanité" zachwycał się: "Co za gra! Co za siła przekonywania! Wielka i piękna lekcja teatru". Dzisiaj piszą o nas na forach internetowych: "Niech sobie aktorzyny zmienią pracę".

Nie chodzi o to, że nie nigdy już nie zagram u Lupy czy Garbaczewskiego, bo być może to się stanie w jakimś innym teatrze, ale że nie pojawimy się na scenie w tym konkretnym składzie. Nie byliśmy zestawem gwiazdorskich nazwisk, ale świetną drużyną.

W tym roku z Polskiego zwolniła się siódemka aktorów - do Bartosza Porczyka, który decyzję podjął jeszcze za urzędowania Mieszkowskiego, dołączyli kolejni, w tym należący do teatralnej pierwszej ligi Ewa Skibińska, Piotr Skiba i Marcin Pempuś. Niewykluczone, że wkrótce z obsad znikną kolejni - dyrektor chce zwolnić z pracy Jankę Woźnicką, Agnieszkę Kwietniewską i Tomasza Lulka.

Śledztwo po zawiadomieniu Inicjatywy Pracowniczej w sprawie nieprawidłowości przy organizacji konkursu rozpoczęła właśnie wrocławska prokuratura rejonowa.

(A)polityczny

- Kiedy się mówi, że jestem wyłącznie serialowy, tylko się uśmiecham. Grałem ważne role, pracowałem z wybitnymi reżyserami, wystarczy kliknąć, by wyświetlił się mój życiorys - odpowiada na zarzuty dyrektor Cezary Morawski, aktor, absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, w latach 1977-2015 wykładowca Akademii Teatralnej w Warszawie.

I jest gotów przetrzymać sytuację. Podaje przykład dyrektora, który wytrzymał pięć lat. - Tylko nie było to nagłaśniane, nikt się akurat wtedy w politykę w teatrze nie bawił. A teraz we Wrocławiu przez teatr zdobywa się punkty polityczne.

- No właśnie, mówią, że tak pan tu trafił.

- Zapewniam, że jestem kompletnie apolityczny - twierdzi Cezary Morawski. Podczas rozmowy w dyrektorskim gabinecie towarzyszy mu jego PR-owiec Sławomir Olejniczak. W teatrze mówią, że nie odstępuje go na krok.

Morawski mówi, że nie znał wcześniej ministra kultury Piotra Glińskiego, rozmawiał z nim przez 10 minut dopiero po wyborze, a z Tadeuszem Samborskim, odpowiedzialnym w zarządzie województwa dolnośląskiego za kulturę, widział się najwyżej trzy razy. Na pytanie, dlaczego ten chwalił jego kandydaturę przed rozstrzygnięciem konkursu, odsyła do Samborskiego.

- Dotychczas byłem reżyserującym aktorem. Skończyłem studia menedżerskie specjalnie po to, by kiedyś objąć teatr. Został ogłoszony konkurs we Wrocławiu, więc do niego przystąpiłem. Zdziwiło mnie, że brakowało chętnych. Że to z powodu solidarności z dyrektorem Mieszkowskim? Stworzono szansę, aby nadal był dyrektorem artystycznym - nie skorzystał z tego. Przy ponadmilionowym długu teatr mógł nawet zostać zamknięty. Jeżeli ma się taki dług i planuje się spektakl, którego scenografia ma kosztować prawie 1,5 miliona - aż 800 tysięcy miał kosztować sprzęt multimedialny na potrzeby tego spektaklu - to ja tego nie rozumiem, skoro w innych teatrach już za 500 tysięcy robi się duże, artystyczne spektakle. Myślę, że niewiele protestujących osób wie, jak wygląda sytuacja Teatru Polskiego, że nadzór budowlany grozi jego zamknięciem, że ostateczna data naprawy dachu to czerwiec przyszłego roku. Remontu wymaga wszystko. Drugi balkon jest wyłączony, bo część foteli przemontowujemy zamiast uszkodzonych w innych miejscach.

- Zachowa pan poziom artystyczny Polskiego?

- Przez pierwszych 15 dni, kiedy część aktorów urządzała happeningi, utrudniano mi to. A przecież od roku wiadomo było, że 31 sierpnia Krzysztofowi Mieszkowskiemu kończy się kontrakt i że nikt mu tego kontraktu nie przedłuży.

- Boli pana ten protest?

- Niektórzy aktorzy tłumaczą, że to nie przeciwko mnie, tylko przeciwko urzędnikom, przeciwko zawłaszczaniu teatru przez politykę. Ale ja się na takie protesty nie godzę. Nie na scenie publicznego teatru.

- Część aktorów sama odeszła, innych zamierza pan zwolnić. Za niesubordynację?

- Ci, którzy odeszli, zrobili to z własnej woli, za porozumieniem stron. Zapowiadano znacznie większy exodus. Te zapowiedzi się nie sprawdziły. Przez swoją niesubordynację, jak pan to nazywa, aktorzy sami stwarzają możliwość rozwiązania umów. Na razie tego nie robię, nie chcę rozpoczynać wojny.

- Ale ona już trwa. W dodatku wszedł pan w konflikt z częścią widzów. Wyrzucają panu zdania: "Teatr nie jest dla was", "Ja tu mogę wszystko", że "to jest firma", a także że podobno przesadza i sprawdza pan ich na widowni.

- "Ten teatr nie jest dla was" - to powiedziałem protestującej grupce widzów, ale chodziło mi o to, że jeśli komuś nie podobają się produkcje Janusza Wiśniewskiego, który ma tu reżyserować, to nie musi akurat na jego spektakle przychodzić. "Ja tu mogę wszystko" to wypowiedź urwana, bo dalej było, że nawet sprawdzać bilety, a nawet ścierką wytrzeć kałużę. Ja znam teatr od podszewki, przed studiami pracowałem jako techniczny na scenie, w ramach praktyk robotniczych, żeby znów mi ktoś nie zarzucił, że konfabuluję. Powiedziałem, że teatr to firma, kiedy pierwszy raz zakleili sobie usta, i zrozumiano mnie na opak. Bez znaczenia jednak, czy teatr to firma, czy instytucja, chodziło mi po prostu o niedziałanie na jego szkodę. Nie było też żadnego przesadzania widzów. Chodzi o trzy osoby z protestującej grupy. Na parterze nie było ani jednego wolnego miejsca i sami zdecydowali się pójść na balkon. Ja też tam poszedłem. Nie po to, żeby ich kontrolować, tylko dlatego, że na Scenie Kameralnej oglądam wszystko z góry, nie lubię korzystać z miejsc dyrektorskich.

- Jak zamierza pan robić teatr, skoro kolejni reżyserzy odmawiają pracy w Polskim.

- Ewelina Marciniak i Krystian Lupa, którzy mieli podpisane umowy, wycofali się z nich. Byli też i tacy, co ogłosili, że nie będą więcej tu pracować, sami z siebie zrezygnowali, ale też niektórzy nie byli przewidziani w planach na ten sezon. Jest grupa reżyserów, którzy powiedzieli mi, że w tym momencie nie chcą tu reżyserować, chcą mieć pewność, jak aktorzy się zachowają. Czy nie będą strajkować po włosku, czy nie będą brać L4, bo takie rzeczy w polskich teatrach się zdarzają.

- Trudno im organizować strajk włoski, skoro na razie nie usłyszeli o żadnej premierze.

- Chciałem poznać się z aktorami, od razu traktowali to jako rozmowę podwładnego i szefa, który został im narzucony. Do połowy listopada nie było szans na ruszenie z premierą i nie mogłem powiedzieć aktorom żadnych konkretów. Zajmowałem się załatwianiem ciepłej wody, przekonaniem dostawcy energii, by nie wyłączał światła, bo była groźba odwołania spektakli. Szkoda, że aktorzy zapominają, że wszystkim dałem zgodę na zagranie w tym czasie w innych teatrach. Teraz mogę już zdradzić plany: zaczynamy "Makbetem" w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. Następne będą: "Gospoda" Petera Turriniego w reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego i "Biedermann i podpalacze" Maxa Frischa w reżyserii Silke Fischer.

Co o współpracy z Polskim mają do powiedzenia wymienieni przez Morawskiego reżyserzy?

- To na razie nieoficjalna informacja, więc wstrzymam się z komentarzem - ucina Janusz Wiśniewski.

Bartłomiej Wyszomirski milczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji