Artykuły

Chemia, magia, droga donikąd

"Dopalacze. Siedem stopni donikąd" w reż. Wawrzyńca Kostrzewskiego w Teatrze Kamienica w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w Teatrze dla Was.

Dopalacze. Temat do niedawna dryfujący na fali w związku z serią zgonów i wykroczeń popełnionych pod ich wpływem. Obecnie kwestia legalnie dostępnych narkotyków pozostaje w odwodzie; zgoła inne problemy utrzymują się na szczycie medialnego zainteresowania. Czy to oznacza naturalną śmierć zagadnienia? Być może, choć zagrożenie zagrożenie z powszechnie dostępnymi psychostymulantami pozostaje niepokojąco aktualne.

Spektakl "Dopalacze. Siedem stopni donikąd" można nazwać wykładem performatywnym z wkładką dydaktyczną. Tendencja do kategoryzowania form twórczej wypowiedzi jest być może upraszczająca, a co za tym idzie - bywa krzywdząca, niemniej stoję na straży przekonania, że takie dookreślenie pozwala uniknąć potencjalnych odbiorczych rozczarowań. Zaproponowane przeze mnie określenie mogło zabrzmieć protekcjonalnie, choć moim celem nie jest bynajmniej nonszalanckie poklepywanie po ramieniu. Dydaktyczny - nie znaczy zły. "Dydaktyczne" może być przaśne i mało satysfakcjonujące w polu estetycznych doznań. Na prowadzenie wysuwa się jednak założony cel nadrzędny.

Cały ambaras w tworzeniu spektakli skierowanych do młodzieży w wieku gimnazjalnym (niedługo ta kategoria odejdzie w niebyt, a szkoda; pomaga ona w wyodrębnieniu najbardziej problematycznego zakresu nastoletniości) tkwi w tym, że... właściwie nie wiadomo, za pomocą jakich narzędzi dotrzeć do tej specyficznej grupy. Polskie teatry oferują cały wachlarz widowisk dedykowanych dzieciom, od przesiąkniętych naftaliną spektakli lalkowych granych od dziesięcioleci bez najmniejszej modyfikacji formuły, po ambitne projekty kumulujące doznania natury estetycznej i ważką treść. Z kolei młodzież licealna z powodzeniem może zostać wyekspediowana przez pedagogów na "dorosły teatr". Co zatem począć z przedstawicielami grupy znajdującej się "pomiędzy"?

Powstają wszakże różne teatralne hybrydy, będące owocem reżyserskiej i dramaturgicznej ekwilibrystyki. Ot, choćby "Iwona, księżniczka z Burbona" Magdy Fertacz w reżyserii Leny Frankiewicz, wystawiona w stołecznym Teatrze Powszechnym. Zaktualizowana "Iwona..." stanowiła niezborną próbę podania ręki zblazowanym nastolatkom za pośrednictwem "potłuczonego" języka czy próby problemowego szkicu konkretnych zagadnień, pomijanych z reguły na zajęciach wychowania do życia w rodzinie. Twórczynie doskonale wyczuły marginalizowaną strefę teatru - efekt reżyserskiej impresji na temat pozostawił jednak wiele do życzenia. Działalność Teatru Powszechnego i tak stanowi jasny punkt na warszawskiej mapie teatrów instytucjonalnych parających się tematyką młodzieżową - w jego murach została zrealizowana choćby "Kolorowa, czyli biało-czerwona" (w ramach projektu "Teatr w klasie") w reżyserii Marcina Hycnara. Pomimo skąpej oferty dedykowanej trzynasto-, czternasto- czy piętnastolatkom, "Dopalacze" mogą jawić się jako skarlała forma dramaturgiczna, stanowiąca jedynie tło dla moralistycznej artykulacji: narkotyki są złe.

Czy owa konstatacja oznacza zatem wyrok dla spektaklu Wawrzyńca Kostrzewskiego? W przedstawieniu dobitnie wybrzmiał przekaz dydaktyczny i to bez obezwładniającego poczucia artystycznej żenady. Można zatem uznać, że założenie zostało zrealizowane. Pozostaje jednak wrażenie niedosytu. "Dopalacze" należy rozpatrywać w większym stopniu jako spektakl - pretekst (choćby do dyskusji na forum szkolnej klasy) niż spektakl - artystyczną pełnię. Nie czuję się na siłach do wartościowania faktycznej mocy edukacyjnej; jestem w stanie uronić słowo lub dwa w kwestii walorów artystycznych.

Grze aktorskiego tercetu towarzyszą wizualizacje Marii Matyldy Wojciechowskiej. W dzisiejszych czasach sztuka wideo w teatrze jawi się jako równorzędny środek przekazu. W tym przypadku pełni ona funkcję wyłącznie formalnego obramowania czy sztafażu. Projekcje mają tautologiczny charakter; monologom dotyczącym przenośnego "osiągania nieba" towarzyszą obrazy chmur, w trakcie debaty ekran zapełnia się graficznymi przedstawieniami kobiet i mężczyzn reprezentujących społeczeństwo.

Znamienne, że spektaklu nie otwiera scena narkotykowego haju, lecz haju wirtualnego. Przestrzeń gry zamyka ekran wypełniony wielością obrazów - stop-klatek zaczerpniętych z być może losowo wygenerowanych filmików umieszczanych w serwisie YouTube. Na środku sceny stoi Olga Sarzyńska wcielająca się w pogubioną dziewczynę, wrzucona w zmediatyzowany kocioł. Monolog protagonistki jawi się jako swoisty manifest pokolenia uwikłanego w medialne imperia. Postać Sarzyńskiej określa się między innymi jako "kompatybilna - niestabilna". Owa dwubiegunowość, uchwycona przez twórców scenariusza - Justynę Bargielską oraz samego reżysera - celnie oddaje wewnętrzne rozdarcie wschodzącej generacji, jej elastyczność i umiejętność adaptacji wykształcone przez kulturę hipertekstu, a także związaną z tymi czynnikami płynność tożsamości. Internet jest swoistym "dopalaczem", i choć prawdopodobnie jest to zbyt uproszczona analiza socjologiczna, w pewnym stopniu stanowi portal kierujący ku psychostymulacji. Korzystaniu z jednego i drugiego towarzyszą wszakże podobne uwarunkowania - chęć dopasowania się, mimikra czasu adolescencji, pożądanie zmysłowego "kopa", poczucie alienacji.

W następnej scenie (czy raczej: w stacji męki młodzieńczej - twórcy proponują dość oczywiste, choć nie nadeksploatowane skojarzenia z symboliką chrześcijańską) dziewczyna grana przez Sarzyńską siedzi na przystanku autobusowym. Momentalnie następuje psychologiczny atak ze strony postaci kreowanej przez Pawła Koślika. Zwraca uwagę ciemna mglistość "przybysza znikąd" - diler nie jest wyrachowanym sukinsynem, choć daleko mu też do kleistej empatii "łowcy dusz".

Kołomyja scen nabiera rozpędu; przy tym poszczególne partie są dość oczywiste i przewidywalne. Może jednak właśnie w takim rozwiązaniu tkwi czystość przekazu? Obserwujemy zatem epizody, w których młodzi, grani przez Sarzyńską i Mateusza Lisieckiego-Waligórskiego, kontaktują się z Absolutem - czy raczej, mówiąc kolokwialnie, mają ostrą banię. Pojawiają się momenty bad tripu, kiedy pragnienia zakotwiczone w podświadomości igrają ze świadomością. Wreszcie mamy scenę konsultacji z lekarzem-terapeutą (ponowna rola Koślika - prawdopodobnie bardziej zimna i wyrachowana niż kreacja osiedlowego "dystrybutora przyjemności"). Oczekuje się, że przedstawiciel personelu medycznego będzie postacią pozytywną bądź przynajmniej neutralną. W tym przypadku lekarz przejawia większy cynizm niż handlarz spod ciemnej gwiazdy, wypatrujący zza węgła pogubionych duszyczek. Chłodny profesjonalizm, jawny brak zainteresowania rozpadem czyjegoś życia uderza bardziej niż obrazy narkotykowej ekstazy. Twórcy dobierają się tutaj do symptomatycznego zjawiska towarzyszącego zaburzeniom emocjonalnym - w przypadku ludzi dotkniętych depresją często występuje syndrom wołania o pomoc, znak ostrzegawczy mający uczulić bliskich na postępujący problem. Ów sygnał zostaje nie tyle zignorowany, co wykpiony. Jeden z podopiecznych terapeuty znajduje się jeszcze w stanie poprzedzającym rozrachunek z dotychczasowym życiem. Młody mężczyzna posługuje się schematami opisu narkotykowej fazy a'la "set&setting", praktykowanych na serwisach pokroju Hyperreal. Ukoronowanie całości stanowi scena zbudowana na bazie zapętlonej odezwy do nieobecnej matki. U dziewczyny stopniowo zanikają funkcje życiowe. Bezwładne ciało zostaje obleczone w czarny foliowy wór.

Twórcy wyznaczają konkretnego antagonistę występującego pod postacią reprezentanta bezdusznej korporacyjnej maszyny. Ów przedstawia się jako pracownik firmy Chemia&Magia. Walka o rząd niezbrukanych duszyczek dokonuje się przede wszystkim w trakcie ogólnokrajowej debaty, kiedy ofiara dopalaczy zostaje zakrzyczana przez prężnego przedsiębiorcę. Uwagę przykuwa dość jaskrawe ustanowienie barykad, wzniesionych na bazie konfliktu nieuświadomionych konsumentów i bezlitosnego biznesmena. Odwołano się tym samym do zasad dyskursu medialnego, w którym każdy niewygodny argument da się zatuszować istnieniem prawnych furtek legalizujących dystrybucję dopalaczy. W momencie wyczerpania argumentacji odwołującej się do osobistej krzywdy, oponent przywołuje aksjomat wolnej woli i odpowiedzialności za podjęte działania. Owa scena w czytelny sposób punktuje moc wszelkich "za" i "przeciw" (w tym dlaczego "za", pomimo oczywistych wad, pozostaje wciąż atrakcyjne, a także posiada umocowanie prawne - kto zabroni kupowania soli kąpielowych w celach kolekcjonerskich?). Emisariusz Chemii&Magii kwituje zastaną sytuację przewrotnymi, znanymi skądinąd słowami: "bierzcie i jedzcie z tego wszyscy". Sprawa dopalaczy nie jest jednak taka prosta - nie rozbija się jedynie o powszechność i legalność specyfików. Życie pokazuje, że nawet twarde narkotyki są dostępne dla tych, którzy umieją zasięgnąć języka. Kluczowe pytanie powinno brzmieć: dlaczego młodzi ludzie poszukują "kontaktów", dlaczego uparcie wstępują na drogę ku zatracie?

W spektaklu Kostrzewskiego brakuje zatem dogłębnego zarysowania podbudowy problemu - wyjątek stanowi wyklarowana we wstępie kwestia medialnych uwarunkowań modelujących zachowania młodego pokolenia. Zaraz, zaraz - może powiedzieć uważny widz - przecież twórcy umieszczają scenę szkicującą typową ścieżkę prowadzącą do uzależnienia od dopalaczy! Mam tu na myśli repetytywny monolog w wykonaniu Sarzyńskiej, w którym zmianie podlega jedynie imię i wiek ofiar. Rdzeń historii pozostaje jednak identyczny - ojciec-alkoholik, brak miłości i troski w domu rodzinnym, asumpt do zmiany w postaci kochającego chłopaka, szemrane towarzystwo lubego, dopalacze, gwałt, zagłuszenie traumy kolejną dawką narkotyku. Solilokwium, choć akcentuje skalę problemu, wskazuje wyłącznie na jeden typ podłoża - środowisko patologiczne. Widmo ubarwienia życia dopalaczami dotyczy jednak w równym stopniu jednostek pozbawionych korzyści płynących z podstawowych funkcji rodziny, co jednostek czerpiących z nich w pełnym zakresie. I właśnie w tym aspekcie upatrywałabym głównej słabości spektaklu Kostrzewskiego. Czysto dydaktyczny wymiar widowiska powinien wiązać się z możliwie jak najszerszym zbadaniem pierwocin problemu.

Summa summarum "Dopalacze. Siedem stopni donikąd" są spektaklem wartym polecenia wszystkim pedagogom zatroskanym ukrytym, podwójnym życiem swych podopiecznych. Lista wszelkich zastrzeżeń i konsekwencji została wyłuszczona w bardzo czytelny sposób, chyba jeszcze silniej niż w przypadku innej produkcji Teatru Kamienica wpisującej się w podobny nurt, czyli "My, dzieci z dworca ZOO". Niemniej tych oczekujących bardziej angażującej formy artystycznej odsyłam pod inny adres. Wybór należy do odbiorcy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji