Telewizyjny Pan Tadeusz
Marzył niegdyś poeta, by jego księgi zbłądziły pod strzechy... Marzenie spełniło się; dziś poezje Mickiewicza zna każde dziecko. I - jak to zwykłe ze spełnionymi marzeniami bywa - i tym razem zwróciły się one przeciwko marzycielowi. W szkolnych analizach ginie często urok poezji i docenić ją mogą jedynie ci, którzy już w wieku późniejszym odważą się wrócić do dawnych lektur. A takich jest niewielu.
Otwiera się więc wielkie pole do popisu dla środków masowego przekazu, operujących żywym słowem. Radio, film, teatr, telewizja wreszcie... Ale adaptatorzy, wykorzystując możliwości jakie dają owe środki, starają się uatrakcyjnić dzieła mistrza, kondensując, dramatyzując, wybierając, skracając, aby jak najlepiej sprzedać to, co - zdawałoby się - znalazło się już na straconych pozycjach.
Ogólne zaciekawienie wywołała jesienią ubiegłego roku zapowiedź dwunastu spektakli, z których każdy odpowiadałby jednej księdze "Pana Tadeusza"; zapowiedź wielkiej inscenizacji podjętej przez Adama Hanuszkiewicza. Spodziewać się można było serii barwnych, rozbudowanych widowisk ilustrujących słowa poety - dramaturgicznie skondensowanych, ale z konieczności zatracających przecież często urodę wiersza, jędrność opisu.
Tymczasem Hanuszkiewicz rozpisał po prostu "Pana Tadeusza" na głosy, posługując się zresztą bogatymi wskazówkami autora, w tekście zawartymi. Postawił aktorów i kazał im wypowiadać Mickiewiczowski tekst niemal w całości, z rzadka tylko wyprowadzając ich w plener, operując najczęściej zbliżeniem i półzbliżeniem. A więc - pozornie nic właściwie nie zrobił. Ile trzeba mieć jednak odwagi, żeby właśnie nie zrobić nic - nic zbytecznego. Hanuszkiewicz, po początkowym okresie rekwizytowych igraszek i wypróbowywania ozdobników, dzisiaj dba przede wszystkim o umiar i dyscyplinę, którą można by nazwać dyscypliną telewizyjną. Jego instynkt polega na doborze bezbłędnie - przeważnie - sprawdzających się na małym ekranie tekstów, wkład realizatorski - na dobraniu najbardziej stosownej obsady i zachowaniu owego umiaru w stosowaniu środków inscenizacyjnych. Można zrobić z "Pana Tadeusza" psychologiczne studium charakterów, obyczajowy obrazek litewskiego życia, dokument o florze i faunie danego regionu kraju czy wreszcie - fresk historyczny. Można zrobić to wszystko razem. Ale nie ulega wątpliwości, że mielibyśmy wtedy do czynienia z zupełnie innym utworem i prawie na pewno - z innym nastrojem. Burzliwa żywiołowość, zawarta w słowach, fałszywie tłumaczyłaby się na język obrazu, odbierając mu odcień zadumy i melancholii, który udało się zachować Hanuszkiewiczowi w jego inscenizacji dwunastu ksiąg "Pana Tadeusza".
Hanuszkiewicz wybrał aktorów najdoskonalej wcielających cechy Mickiewiczowskich bohaterów. Niełatwe to było zadanie, bo i tutaj przecież mamy do czynienia z czytelniczą mimo wszystko tradycją, z lekturą, która - przyjmując zewnętrzny przebieg fabuły - często w zgodzie z nią kształtuje post factum bohaterów, nie wdając się specjalnie w to, jakimi rzeczywiście chciał ich przedstawić autor. Przykłady? Najjaskrawszym jest może sam Tadeusz. Żołnierz narodowej sprawy, wierny i pełen czułości wielbiciel. A cóż widzimy na ekranie? Buzia jak księżyc w pełni, pyzata i zadowolona z siebie. Owszem, sympatyczna, ale raczej inteligencją nie grzeszy, jej właścicielowi łacniej przypisać można naiwność i łatwowierność niż bohaterstwo w świadomej obronie narodowej sprawy. Gdy jednak uważnie posłuchamy, okaże się, że tak właśnie nakreślił tę postać Mickiewicz i tak ją też pokazał Andrzej Zaorski, zachowując przy tym ciepły dystans do swojej postaci w partiach narracyjnych.
Rzecz zabawna ale najbarwniejsze były te postaci, w których wykonawcy mogli odwołać się bezpośrednio do scenicznej tradycji (żywcem niemal przeniesieni z Fredrowskiej "Zemsty" Telimena-Podstolina czy Hrabia-Papkin). Przy okazji stało się jasne, jak mocno tkwi Fredro w polskiej genealogii scenicznej i jak trudno stworzyć w tej dziedzinie coś jw całkowitym od niego oderwaniu. Jest więc Telimena uwodzicielska i trochę w obyczajach swobodna, pełna dojrzałego wdzięku świadomej swej siły kobiety, z ledwo uchwytną nutką melancholii, w którą wyposażyła ją Joanna Jedlewska. Podobnie jak Papkin - i Hrabia wywodzi się z donkiszotów, i tak samo słowa są dlań ważniejsze niż czyny, choć inne wypowiada w nich treści. Zapasiewicz nadał tej postaci odcień chmurnie romantyczny, podkreślając delikatną ironię partii narracyjnych.
Sam Hanuszkiewicz godnie prezentował się jako jeden z narratorów, przedstawiając publiczności reanimowane przez siebie dzieło mistrza. Reanimowane w kształcie czytanki dla leniwych, nie wymagającej wielkiego wysiłku, a tylko słuchania, słuchania. Taka reanimacja rzeczy znanej jest chyba większą sztuką niż przekonanie publiczności do czegoś zupełnie nowego. A w tym przypadku udała się całkowicie.