Pan Tadeusz - bez wizji?
A WIĘC doczekaliśmy się nowego "serialu"... Serialu specyficznego, bo ani w nim nikogo nie ścigają, ani nie wiodą filmowej opowieści o dziejach rodziny (co jest przypadkiem angielskiego zakupu naszej TV - interesującej zresztą w swojej klasie "Sagi rodu Forsytów"). Przeciwnie, proponują rzecz z pozoru w najwyższym stopniu nietelewizyjną. "Pan Tadeusz" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza, który gości w II programie raz na miesiąc i będzie powtarzany w programie I - jest oparty nie na zasadzie filmowania poszczególnych scen, składających się na opowieść o dziejach ostatnich na Litwie potomków rodziny Sopliców i jej waśni z Horeszkami, ale na zasadzie recytacji. Zatem zostałaż zaprzepaszczona szansa widowiskowości, jaką daje szklany ekran, zaprzepaszczona na rzecz swoistej estrady poetyckiej? Można by postawić ten zarzut i będzie on miał wszelkie pozory słuszności. Będą to wszakże tylko pozory, bowiem cały urok owianej sentymentem dla minionych czasów gawędy Pana Adama został przecież zawarty w maestrii przepięknego trzynastozgłoskowca, tego klasycznie jasnego i określonego metrum, gdzie wszakże dwóch szlagonów potrafi się szparko wziąć za łby, gdzie opłotkami przemknie niekiedy emisariusz z dalekiego świata, przynoszący wieści z "Legijonów", i gdzie chart Kusy oraz Sokół na równi z ludźmi pretendują do miana bohaterów owej subtelnie patetycznej, pełnej humoru i zadumy nad człowiekiem i społeczeństwem - sagi polskiej.
W PORZĄDKU - LECZ GDZIE WOŁY?
Hanuszkiewicz wyszedł z założenia, że trzeba uchronić przede wszystkim wiersz. Ten giętki wiersz, przy pomocy którego Mickiewicz potrafi powiedzieć wszystko. Pewnie więc doznali zawodu ci, którzy spodziewali się zobaczyć czarno na białym woły majestatycznie zdążające do stodół wraz z końcem dnia; gości Soplicowego dworu rozproszonych po lesie w poszukiwaniu rydzów i innych grzybów, zalotne zabiegi Telimeny i obrazki staropolskiego domostwa ilustrujące tło, na którym będą się toczyć patriotyczno-matrymonialne perypetie "młodego panka", Tadeusza. Byłam i ja jedną z tych, którzy na zapas mieli tego typu zastrzeżenia. Nacisnęłam gałkę II programu bez zbytniego przekonania, ot, z dziennikarskiego obowiązku. Zaczęłam patrzeć, słuchać i... I wkrótce dałam się ponieść rytmowi tego wspaniałego wiersza, wiersza podawanego na ogół z dużą kulturą przez aktorów. Hanuszkiewiczowskie przedłużenie koncepcji "Studia 63", gdzie prezentował on już wieczory telewizyjne popularyzujące naszych wieszczów, klasyków, odniosło tym razem sukces całkowity. Nie dziwota - reżyser współczesny zawierzył komuś, komu z całą pewnością można było zawierzyć. Ale też można było Mickiewicza udziwnić, skomplikować, dodać jakieś inscenizacyjne esy-floresy. Okazało się, że Mickiewicz nie potrzebuje żadnych podpórek. Tak to się mówi, że my wszyscy mamy tego "Pana Tadeusza" w jednym palcu... Słuchając Księgi I, jak ulał (z niewielkimi skrótami) pasującej i wystarczającej na przeciąg jednego telewizyjnego spotkania, przekonywałam się, że to jedna z lektur, które można wciąż odkrywać na nowo. "Pan Tadeusz" w II programie TV to było na pewno wydarzenie artystyczne ostatniego okresu. Bardzo dobrze, że serial zostanie powtórzony przez program I.
RZECZ O GODNEJ POCHWAŁY KONKURENCJI
Trzeba przyznać, że uruchomienie II programu proponującego, zwłaszcza w części widowisk teatralnych, wiele ciekawych form - jak monodram, estrada poetycka, spektakl kameralny - wpłynęło galwanizująco również na program I. Właśnie w pierwszym programie obejrzeliśmy bardzo interesującą adaptację "Cudzoziemki", ze znakomitą rolą Haliny Mikołajskiej, kreującej postać Róży, tam powtórzono zdobywcę laurów w Sofii: "Notes" Skowrońskiego w reżyserii Antczaka, jedno z osiągnięć naszego teatru TV od początku jego istnienia. Tam pokazano premierę "Futra bobrowego" Hauptmanna, z ciekawą rolą Haliny Gryglaszewskiej, oraz wzruszającą i ciepło podaną historię chłopa-żołnierza "W kuźni urodzony" Janickiego, z Gustawem Lutkiewiczem kreującym rolę bohatera, któremu na wojnie nic się nie mogło przytrafić. Zgoda, że część z tych spektakli to powtórzenia. Jeżeli przypominam je w felietonie poświęconym II programowi, to dlatego, że ilustrują one zrozumienie pewnej zasady - zasady dobrze pojętej konkurencji.
Według tej zasady między dwoma programami idzie walka o widza, walka na noże atrakcyjności oferowanych pozycji i to właśnie jest myślenie słuszne, godne pochwały. Oczywiście z tym, aby nie zadowalano się przypominaniem znakomitych osiągnięć z przeszłości, lecz dostarczano i nowego materiału do prezentacji. W tej chwili jednak chodziło o to, żeby rozumnie gospodarować materiałem już posiadanym; na szczęście, owe powtórzenia naprawdę były warte przypomnienia, z reguły zresztą po dłuższym okresie od momentu ich realizacji. W końcu, do czego ma służyć taki wynalazek jak telerecording, jeżeli nie jako możliwość powrotu do czegoś się trwałym dorobkiem realizatorów?
W II PROGRAMIE - NOVUM
Ale wróćmy do teatraliów II programu. Niezależnie od fragmentów dramatów, ilustrujących wykłady wszechnicy telewizyjnej "Dzieje dramatu" (prowadzonej przez prof. Kumanieckiego), wprowadzono nową formę podawania telewizyjnego spektaklu. Jest to forma godna jak najszerszego upowszechnienia - z samej zasady, niezależnie od tego, że do pierwszej jej prezentacji można było mieć pewne zastrzeżenia. Ale do rzeczy: po świetnie zrealizowanym przez Janusza Majewskiego w wykonaniu Z. Hubnera monodramie "Są ostateczny", opartym na powieści Camusa "Upadek", panowie: Reżyser, odtwórca postaci, krytyk i scenograf zebrali się przed kamerami, żeby o spektaklu podyskutować. Jest to niewątpliwie - obok przywróconych w II programie pogadanek Treugutta przed spektaklem, pogadanek objaśniających - forma pogłębiająca kontakt twórców z widzem. Pozwalająca na pogłębienie pewnych wątków treściowych, dająca możliwość zaznaczenia kontrowersji problemowych i realizacyjnych. Tekst Camusa, a raczej odczytanie go przez realizatorów widowiska, był, jako przedmiot takiej dyskusji, przykładem wręcz znakomitym. Wiadomo, że nie jest "Upadek" uważany za największe osiągnięcie pisarza. A jednak, jeżeli wzięto go na warsztat, przy formie tak kameralnej jak monodram, jakiś jeden problem - wyjęty z tekstu jakby skalpelem przez realizatorów - musiał ich zafrapować. W odbiorze widza okazało się, że jest to problem niebłahy: wrażliwości moralnej na cierpiącego w naszym pobliżu człowieka, wrażliwości stawiającej w świecie dzisiejszym odwieczny problem winy i kary. Problem tego właśnie "Sądu ostatecznego", który jak leitmotiv (na ekranie w postaci słynnego obrazu Memlinga) towarzyszy przemyśleniom bohatera. Tu właśnie się zaczynają moje zastrzeżenia. Otóż dyskusja po spektaklu, która mogła się stać czymś pasjonującym jako starcie poglądów wokół tej kwestii, jako przedłużenie niejako spektaklu, rozpłynęła się w dość nieskoordynowanej rozmowie na temat arkanów techniki, realizacji (na początku było nieco tylko o treści). Wydaje się, że taka dyskusja każdorazowo powinna być tematycznie z góry określona, inaczej staje się rodzajem wywiadu z realizatorami. Oczywiście, może być interesujące, jak oni chcieli daną rzecz zrobić od strony technicznej. Bywają jednak spektakle warte uwagi przede wszystkim ze względu na swoją nośność intelektualną, problemową, i do takich na pewno "Sąd ostateczny" należał. Zatem - jestem za słuszną zasadą. I za godnym jej zalet wykonaniem.