Artykuły

Jak być ofiarą i nie zwariować?

"Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii" Martina Sperra w reż. Grażyny Kani w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Błażej Warkocki w portalu teczowypoznan.pl.

Na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu można oglądać spektakl "Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii" w reżyserii Grażyny Kani, będący inscenizacją niemieckiej sztuki z lat 60-tych. Czy warto tę realizację zobaczyć i jak się ona ma do współczesnej rzeczywistości - o tym w felietonie Błażeja Warkockiego.

Późne lata 60-te XX wieku, bawarska wieś. Pamięć wojny ciągle żywa, a praca to wciąż bardzo rzadkie i cenne dobro. Wieś spokojna, wieś wesoła. A zatem: rzeźnik, robotnica najemna, gospodyni wiejska, z którą mieszka parobek (podobno ze sobą sypiają), rolnicy. Porządni ludzie. Oraz jedna matka, co to ma syna odmieńca. Abram nie ma pracy, ale bywa w mieście i podobno widzieli go w podejrzanych miejscach (tak, właśnie takich raczej ten-tego). Nie ułatwia mu to życia ani znalezienia roboty. Ale we wsi są i inni odmieńcy - Tonka, młoda fajna dziewczyna, którą mężczyźni nazywają dziwką oraz Rovo, chłopak ociężały, chyba chory, w lokalnym narzeczu: wiejski głupek. Zaraz rozpocznie się polowanie, a odmieńcy zamienią się w ofiary.

Tak prezentuje się zarys fabularny "Scen myśliwskich z Dolnej Bawarii", znakomitego spektaklu granego właśnie w Teatrze Polskim w Poznaniu. Sztuka powstała pod koniec lat 60. jako debiut wówczas bardzo młodego i bardzo gniewnego Martina Sperra, który teatrem chciał zmieniać rzeczywistość, więc sięgał po tzw. ludową dramę. No i właściwie mu się udało, bo był skandal i spore zamieszanie. A przecież o to chodziło. Sperrowi udało się przełamać tabu milczenia wokół homoseksualności, a także przemocy, która dziś bywa nazywana homofobią. Przy okazji zaś - wokół wszelkiej przemocy wobec odmieńców w małych wspólnotach. Sperrowi zależało na teatrze, który boli. Pisał: Od teatru oczekuję szczerości, by naprawdę się zesrać, a nie pokazywać, jak wesoło i dyskretnie można obejść gówno. No i taki jest ten dramat; nie ma, że boli.

Poznański spektakl w reżyserii Grażyny Kani jest świetnie pomyślany, świetnie zainscenizowany i dobrze zagrany. Ale po pierwsze i najważniejsze - nie jest nudny. Wciąga i angażuje. Po prostu, dobry dramat popularny, którego oglądaniu nie towarzyszy uczucie, że właśnie zaliczamy jakiś odjechany, niezrozumiały gniot. Choć nie będzie bardzo przyjemnie. Bo wszystko to nie może skończyć się dobrze w świecie, w którym okazanie empatii zrobi z ciebie ofiarę.

Pytanie tylko, po co ten stary dramat pokazywać dziś w Polsce. I czy nie jest tak, jak twierdzą niektórzy recenzenci, że brutalizacja stosunków społecznych i homofobia jest tutaj zbyt łatwo i naturalnie skojarzona ze wsią. Bo i rzeczywiście - społeczność wiejska na scenie została zaprezentowana bardzo konkretnie. Do ostatniego gumofilca. Oglądamy zatem homofobiczną wieś (choć odległą czasowo i bawarską) - my, porządni poznańscy mieszczanie, tak jakby nas sprawa mniej dotyczyła. Być może zatem reżyserka powinna była uaktualnić sztukę i jednak przenieść miejsce akcji "Scen myśliwskich" do jakiejś wielkomiejskiej korporacji? Może tak - choć wtedy trzeba by zapewne całkowicie zmienić pierwotny zamysł sztuki Sperra. A zatem, chodzi o to, jak oglądamy. Czy widzimy jakieś odległe wiejskie sceny myśliwskie, czy alegorię, która może się ukonkretnić tu i teraz.

Ja chyba wybieram alegorię. Bo przecież na wyzysk i homofobiczny mobbing można łatwo natknąć się również dziś w dużych miastach. Nawet całkiem niedaleko od Teatru Polskiego - w redakcji jednej z poznańskich gazet. Cała ta historia wygląda, jakby ktoś postanowił żywcem przenieść "Sceny myśliwskie" w nieco bardziej współczesne realia. Piętnowania i homofobicznego mobbingu dokonują tu nie tzw. prości ludzie z bawarskiej wsi, lecz - jak zapewnia ofiara - porządni mieszczańscy dziennikarze z nie tak przecież małego miasta. A seksizm? Okazuje się, na przykład, że jest on stałym elementem pejzażu w środowiskach poetyckich, jak zaświadcza jedna z młodych krytyczek. Nie wspominając już o Dominiku Szymańskim z Bieżunia, zaszczutym przez swoich szkolnych kolegów przy cichym współudziale nauczycieli. Zatem mechanizmy opisywane przez Sperra nie są wcale aż tak odległe: ani tak bardzo bawarskie, ani tak bardzo wiejskie, ani tak bardzo powojenne.

Pytanie - co dalej? Bycie ofiarą to nie jest najprzyjemniejsza rzecz ani najmilsza życiowa pozycja. Łatwo można zwariować. Abram usiłuje się z niej wydobyć. Nie chce kłamać, ale też chciałby normalnie żyć. Nie wiadomo tak do końca, czy naprawdę jest homoseksualistą. Wiąże się z Tonką i przez chwilę wydaje się nawet, że może im się udać, bo łączy ich nić autentycznego porozumienia. W ten sposób reżyserce udaje się świetnie zarysować mechanizmy wykluczeń i homofobii - okazuje się, że jej ofiarą spokojnie może paść heteroseksualista. Bo to całkiem uniwersalny mechanizm, który potrafi pociągnąć na dno niczym wir.

Nagle bowiem wszystko zaczyna działać przeciwko naznaczonemu. Abram przyjaźni się z Rovo, który nieco odstaje od reszty, więc jest uważany za "wiejskiego głupka". Abram jako jedyny potrafi z nim rozmawiać i naprawdę go słuchać, z empatią i bez okazywania wyższości. Ale to właśnie obróci się na jego niekorzyść. Gdy bowiem stanie się naznaczony, każdy jego gest będzie dowodem w sprawie. Dowodem przeciwko niemu.

Czy jest zatem jakieś dobre wyjście? Jak być ofiarą i jednak nie zwariować? Oczywiście, należy wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć działać, by zostać podmiotem własnej opowieści. Niby jasne. Tu jednak pojawia się pewne niebezpieczeństwo, które znakomicie punktuje spektakl w reżyserii Grażyny Kani. Sprawstwo w działaniu najłatwiej uzyskać, atakując kogoś innego. Wtedy bowiem stajemy się kimś, który ma władzę, a nie ofiarą, która jej nie ma. Wychodzi więc na to, że bycie ofiarą jest jak gorący ziemniak, który przerzuca się ciągle na kogoś innego. Być może zatem najwłaściwsze pytanie, jakie należy sobie zadać po obejrzeniu spektaklu brzmi: jak być ofiarą i nie zostać sprawcą? I naprawdę trudno o odpowiedź - gdy w ostatniej scenie oglądamy mieszkańców bawarskiej wsi, odśpiewujących wspólną pieśń na scenie zasłanej trupami odmieńców.

Tak, zdradzam zakończenie, ale przecież od początku wiadomo było, że nie ma tu najmniejszych szans na happy end. Naprawdę warto wybrać się do Polskiego na ten spektakl, bo stara sztuka Martina Sperra wydaje się dziś dziwacznie aktualna.

--

Błażej Warkocki - krytyk literacki, autor książki "Różowy język. Literatura i polityka kultury na początku wieku"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji