Artykuły

Interpretacja ostatnia

Naprawdę trudno powiedzieć, dlaczego "Śmierć komiwojażera" w reżyserii Jacka Orłowskiego z łódzkiego Teatru im. Jaracza znalazła się w konkursie Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" - pisze z Katowic dla e-teatru Paweł Sztarbowski.

Nazwę festiwalu przytaczam w całości, bo właściwie w każdym jej członie zawarta jest jakaś informacja dotycząca tego, czego możemy się spodziewać po spektaklach konkursowych. A zatem możemy się spodziewać wysokiego poziomu reżyserskiego rzemiosła oraz podejmowania interpretacji tekstu. Za uproszczoną definicję "interpretacji" niech wystarczy nam to, że reżyser bierze na warsztat tekst, by poprzez niego powiedzieć coś o rzeczywistości. Niestety nie bardzo umiem stwierdzić, czemu Jacek Orłowski zabrał się za sztukę Artura Millera i nie bardzo też bym się upierał, że można w tym wypadku w ogóle mówić o reżyserii, chyba że rola reżysera polega tylko na wyznaczaniu, z której kulisy wychodzi aktor.

Przedstawienie jest nijakie wszelką nijakością świata. Nie chodzi tu przecież o robienie fajerwerków, czy nicowanie całego tekstu dramatu, gdyż nawet tradycyjnymi środkami można wydobyć problematykę dzieła poprzez uwydatnienie pewnych kwestii. W łódzkim przedstawieniu zabrakło nawet tego. A przecież amerykańska sztuka podejmuje temat agresywnego kapitalizmu, aktualny w Polsce jak nigdy dotąd. Chyba jedynym powodem zabrania się za ten tekst, było pokazanie gwiazdorskich możliwości Bronisława Wrocławskiego, który do zespołowego spektaklu wnosi dokładnie te same środki, co do swoich monodramów. Zresztą o wszystkich aktorach trudno cokolwiek napisać, poza tym, że używają sztampowych środków. Jak nerwy to tupnięcie nogą, jak radość to podskok, jak cierpienie to łzy w oczach. A szkoda, bo Sambor Czarnota i Ireneusz Czop pokazywali już, że potrafią dać z siebie więcej. Reżyseria właściwie sprowadza się do puszczania fragmentu muzyczki w momentach, gdy przenosimy się w przeszłość. I tak przez prawie trzy godziny! Tyle tylko, że już po 15 minutach można stworzyć dość precyzyjny alfabet użytych w przedstawieniu środków. Najbardziej przykre było oglądanie Haliny Skoczyńskiej, wciśniętej w formę żony-i-matki-biduli, co to ciągle z miską prania po scenie biega i nieszczęsne chwile przeżywa. Przykre, gdy pamięta się chociażby jej porywającą rolę Mary Stuart w spektaklu Remigiusza Brzyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji