Krzysztof Kolumb na Darze Pomorza
Tradycja teatrów plenerowych, teatrów "pod gołym niebem", jest tak stara jak sam teatr. Od czasów Peryklesa, sześciodniowe Wielkie Dionizje rozgrywały się u stóp ateńskiego Akropolu. Do dzisiaj można oglądać zbudowany około 350 roku przed Chrystusem imponujący teatr w Epidaurze z gigantyczną, muszlową widownią na 60 rzędów. Także teatr elżbietański, teatr boskiego Szekspira - jak napisałby Horzyca, był teatrem otwartym, przynajmniej do roku 1620. Dotyczy to również rekonstruowanej właśnie staraniem Fundacji Theatrum Gedanense, XVII-wiecznej, gdańskiej Szkoły Fechtunku, najstarszego budynku teatralnego w Polsce.
W wieku XX największą sławę zdobył sobie plenerowy, coroczny festiwal teatralny w Salzburgu. To tutaj, na dziedzińcu katedralnym, Max Reinhardt przygotował w roku 1920 legendarną premierę "Jedermanna" Hofmannsthala - a także "Fausta" Goethego i "Snu nocy letniej" Szekspira. Skala przedsięwzięć masowego teatru plenerowego w ramach tzw. Wielkiej Reformy Teatralnej zadziwia do dziś. Jewreinow na przykład inscenizował w Petersburgu gigantyczny "Szturm Pałacu Zimowego" z udziałem 8 tysięcy wykonawców dla 100 tysięcy widzów. Teatr nowożytny nie zna bardziej monumentalnego, jednorazowego przedsięwzięcia. Wielkie widowiska plenerowe reżyserowali także: Gemier, Appia, a przede wszystkim Copeau.
U nas pierwszy był chyba Teofil Trzciński, którego "Odprawa posłów greckich" (1923) z Kasandrą-Wysocką, rozegrana w arkadowej scenerii Wawelu, przeszła do historii jako znacząca manifestacja współczesnego polskiego teatru monumentalnego, materializacja scenicznych zamysłów Wyspiańskiego, wyprzedzająca "teatr ogromny" Schillera. Sam Leon Schiller wystawił później, w 100-lecie śmierci Bogusławskiego, jego "Krakowiaków i Górali" na rynku Starego Miasta w Warszawie. W Krakowie miejscem głośnych przedstawień plenerowych był nie tylko Wawel, ale także dziedziniec dawnej Biblioteki Jagiellońskiej (Collegium Maius), Collegium Nowodworskiego oraz Barbakan. To tutaj doczekały się się swoich prapremier: "Kopernik" i "Hymn na cześć oręża polskiego" L.H. Morstina, "Igrce w gród walą" Polewki czy "Kawaler księżycowy" Niżyńskiego (z Wojtyłą w roli Byka zodiakalnego).
Największym jednak sukcesem artystycznym teatru plenerowego II Rzeczypospolitej był niewątpliwie "Książę Niezłomny" Calderona - Słowackiego. Juliusz Osterwa przygotował tę inscenizację na okoliczność sprowadzenia zwłok Słowackiego-Króla Ducha na Wawel, a wystawił na dziedzińcu Skargi Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie 22 maja 1926 roku. "Reduta" jeździła z tym przedstawieniem po całej Polsce. Tylko w pierwszym sezonie eksploatacji "Książę Niezłomny" powtórzony został 81 razy. Zawsze z udziałem koni, orkiestry, pochodni i miejscowych statystów. Był to prawdziwy "patos na tle przestrzeni", misterium przechodzące w oratorium z wielkim popisem recytatorskim Osterwy-Fernanda z ryngrafem Ostrobramskiej na piersiach. W Pińsku oglądało "Księcia" przed klasztorem oo. Jezuitów 8 tysięcy widzów, w Krzemieńcu Słowackiego - blisko 15 tysięcy z wojewodą i biskupem włącznie. W roku 1927 Osterwa przyjechał także na Pomorze. W Gdyni, na Polance Redłowskiej, obejrzało wtedy "Księcia Niezłomnego" podobno 5 tysięcy widzów ("Żywot Osterwy" Szczublewskiego wizyty tej jednak nie odnotował; Peiper oglądał "Księcia" w Wejherowie, nie w Gdyni).
Krzysztof Wójcicki, natchniony dyrektor gdyńskiego Teatru Miejskiego, a zarazem spiritus movens polskiej prapremiery "Księgi Krzysztofa Kolumba" Paula Claudela, publicznie deklarował Osterwiański rodowód całego przedsięwzięcia. Drugim ważnym atutem miał być Andrzej Wajda, który debiutował w gdyńskim wtedy jeszcze Teatrze "Wybrzeże" jako reżyser teatralny, wystawiając w roku 1959 "Kapelusz pełen deszczu" Gazzo ze Zbigniewem Cybulskim (tamten budynek, sławetna "Stodoła", spalił się wkrótce doszczętnie; w tym miejscu stoi dzisiaj okazały Teatr Muzyczny). Teraz Wajda miał robić na "Darze Pomorza" Claudela z Danielem Olbrychskim w roli Kolumba. Od razu było także jasne, że muzykę napisze Niemen, a choreografię opracuje dyrektor olsztyńskiej pantomimy głuchych - Bohdan Głuszczak. Już w lipcu, w całym Trójmieście rozlepiono afisze, z których Teatr Miejski i Andrzej Wajda zapraszali na "Księgę Krzysztofa Kolumba". Ostatecznie Wajda, Zachwatowicz, Majewski i Śmigasiewicz przyjęli rolę "opiekunów artystycznych", a przedstawienie wyreżyserowała trójka adeptów reżyserii warszawskiej PWST - Nyczka, Starostecki i Hoffman. Jasne było również i to, że widowisko stanie się artystycznym "clou" międzynarodowej operacji - parady żaglowców Sail Gdynia '92, zorganizowanej dla uczczenia "zdarzenia sprzed 500 lat", kiedy Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę. Koszty przedstawienia szacowano na 800 milionów złotych. Ulotka reklamowa, pełna nieposkromionego niczym samozadowolenia, donosiła o "widowisku stulecia", o "plejadzie twórców", o "laser show!". Honorowy patronat przyjęła nad całością Ambasada Republiki Francuskiej w Warszawie.
8 sierpnia, na specjalnie zbudowaną przy nabrzeżu, na Skwerze Kościuszki, widownię "pod gołym niebem" dla blisko 2 tysięcy widzów, zjechała cała teatralna Polska z Jackiem Sieradzkim i Adamem Hanuszkiewiczem na czele. W świetnie zredagowanym, albumowo niemal wydanym programie teatralnym, nowe teksty Sławińskiej, Błońskiego i Malaka (który obszernie i pasjonująco opisał historię niezrealizowanego "Krzysztofa Kolumba" w krakowskim Teatrze Rapsodycznym; wiadomo: cenzura).
"Księgę Krzysztofa Kolumba" napisał Claudel w roku 1927 na zamówienie Reinhardta. Miał to być w zamyśle autora "Zamiany" dramat historyczny z chórami i muzyką jako "zbiorową osobą dramatu". Dramat, gdzie poezja wyłania się z najpospolitszej rzeczywistości, oparty "na serii wzlotów i odpoczynków" głównego bohatera - odkrywcy nowego świata. Claudel chciał ufilmowić swój tekst. W miejsce nieruchomej dekoracji proponował ekran jako magiczne lustro, gdzie "obrazy migocą kapryśnie". Ten sojusz sztuki kinematograficznej, muzyki i poetyckiego słowa, wyprowadzony niewątpliwie z teorii teatru "syntezy sztuk" Richarda Wagnera, miał służyć totalnemu teatrowi kosmicznemu, z Bogiem jako głównym protagonistą.
W gdyńskim przedstawieniu nie ma ani chórów, ani filmu. Jest za to dostojny i wspaniały "Dar Pomorza" niczym skene w tle (także w funkcji garderoby dla 100 osobowego prawie zespołu wykonawców). Zdarzenia teatralne, pomyślane na zasadzie inscenizowanych "żywych obrazów" wyjętych z Księgi, rozgrywają się na ogromnym proscenium (jeśli za scenę właściwą uznać pokład fregaty). Osobą dramatu-przedstawienia staje się nie tyle muzyka, co muzyk - Czesław Niemen. W specjalnie zbudowanej szklanej kuli Niemen odgrywa i śpiewa "na żywo" żałobne rapsody, utrzymane najczęściej w stylu jazzowych songów. Rzecz jasna Niemen operuje tekstem Claudela. Jest drugim obok Komentatora zapisanego w dramacie - opowiadaczem. Trzeba bowiem pamiętać, że "Księga Krzysztofa Kolumba" to przykład skrajnie epickiej formuły dramatu pokazywanego i komentowanego, a nie przedstawianego i odgrywanego wedle zasady "hic et nunc". Tutaj wszystko jest przeszłością, odczytywaną raz jeszcze z "Księgi życia i podróży Krzysztofa Kolumba" niczym z Biblii. Komentator (Stefan Iżyłowski) prosi Boga Wszechmogącego "o kompetencje i oświecenie" w wytłumaczeniu tej Księgi, zaś tytułowy bohater nosi tak ważne dla Claudela nazwisko semantyczne. To Krzysztof - Nosiciel Chrystusa i Kolumb - Gołąb, atrybut Ducha Świętego. W tym świecie, gdzie żegluga jest metaforą ludzkiego życia, odegrana została na nowo Księga, która mówi prawdę.
Kolumb - wieczny tułacz (Olbrychski wchodzi na scenę ciągnąc za sobą ciężki kufer) ma w sobie ducha misyjnego. To Boży pomazaniec odrzucony przez swoich (z wyjątkiem królowej Hiszpanii - Izabelli). Otoczony gromadą wierzycieli i małodusznych władców tego świata, podejrzanych mędrców i marynarzy bez wiary w sukces. To do nich, do towarzyszy podróży, którzy przybili go do masztu - krzyża w scenerii szalejącego morza, wypowiada znamienne słowa: "Przyrzekłem, że wyrwę świat ciemnościom, nie przyrzekałem wyrwać go cierpieniu". Kolumb bez przerwy "kosztuje boleści". Wyalienowany, szlachetny (nawet z przywódcą buntu rozmawia się za pomocą szaty, nie miecza), opuszczony przez wszystkich, może liczyć tylko na miłosierdzie Nieba. Olbrychski zagrał tę postać, rozłamaną u Claudela na dwie osoby, w duchu romantycznym, prowadzony do celu przez skrzydlatych aniołów. Zadbał, o to, aby "wzniosłe gadulstwo" Claudela uwewnętrznić. Nikt chyba nie wątpił, że jego miejsce w planie zbawienia jest miejscem heroicznym.
Pomimo licznych efektów świetlnych i choreograficznych, bez których przedstawienie plenerowe obyć się nie może; pomimo procesji i zbiorowych manifestacji najróżniejszych komparsów (Indian, dworzan, duchownych, marynarzy) - udało się chyba realizatorom wyjść poza widowisko typu "światło i dźwięk". Gdyński "Krzysztof Kolumb" nie jest oratorium, ani teatrem "megafonowym". To raczej, tak jak chciał Claudel, "sceny dialogowe animowane", o dużej nierzadko urodzie plastycznej. Dodatkowo wzmocnionej zgoła olimpijskim pokazem ogni sztucznych po przedstawieniu. Skoro mowa o Olimpiadzie. Największą słabością prapremierowego wystawienia "Księgi Krzysztofa Kolumba" na "Darze Pomorza" było to, że realizatorzy zmusili widzów do okrutnego wyboru: teatr albo finałowy mecz piłki nożnej Polska - Hiszpania. Ze złością wybrałem teatr, chociaż wiedziałem dobrze, że o "widowisku stulecia" mowy być nie może.