Artykuły

Arkadiusz Jakubik: Emocje oddałem swoim aktorom

- Mam potrzebę eksplorowania mrocznych stron natury człowieka - mówi Arkadiusz Jakubik. Dziś do kin wchodzi wyreżyserowana przez niego "Prosta historia o morderstwie", którą nakręcił w dolnośląskich miasteczkach.

Dorota Oczak-Stach: Na pierwszym pokazie "Wołynia" we Wrocławiu było wielu Kresowian. Widziałam łzy w ich oczach.

Arkadiusz Jakubik: To, co słyszymy z ust osób, które pamiętają tamte tragiczne wydarzenia, poraża. Ze świadectwami z pierwszej ręki spotykaliśmy się właśnie we Wrocławiu, ale nie tylko. Ostatnio byliśmy w Lublinie, Bydgoszczy czy Oławie, gdzie również zjawili się świadkowie tamtych wydarzeń. Ich podziękowania to największa nagroda dla twórców "Wołynia". Zostało ich tak niewielu, odchodzą z każdym dniem, a film jest hołdem złożonym ich pamięci. Zawsze czułem coś niestosownego, gdy zagadywany przez prowadzącego spotkanie, próbowałem opowiadać o pracy nad filmem, przypominać sobie historie z planu, nawet to, że grałem ze złamaną ręką.

Dlaczego?

- A jakie to ma znaczenie w zderzeniu ze wspomnieniami osób znających historię rzezi wołyńskiej. Z przejmującą ciszą, którą zastajemy, wchodząc na spotkanie po seansie. Z oczami pełnymi łez, w które musimy spojrzeć. To są chwile niezapomniane, które zostaną we mnie na zawsze.

Z planu filmowego pan uciekł, a przed spotkaniem z widzami nie myśli się o ucieczce?

- Bardzo się denerwuję za każdym razem. Najchętniej posiedziałbym w milczeniu i popatrzył im głęboko w oczy. Ale piekielnie ważna jest dla mnie możliwość rozmowy z tymi ludźmi. Ostatnio byliśmy na pokazie w Bydgoszczy. Podszedł do mnie starszy mężczyzna, złapał mnie kurczowo za rękę i wyszeptał do ucha: "Mam 95 lat, ja tam byłem, tak było, dokładnie, ale nie mogę się z wami spotkać, dziękuję". Taka rozmowa zostaje na całe życie i nadaje mojej pracy głęboki sens.

Z filmu, który wyczerpał pana emocjonalnie, rzucił się pan w historię, która - wbrew tytułowi - wcale nie jest prosta.

- Nie chcę z siebie robić wiecznej ofiary - aktora na planie filmu Smarzowskiego. Ale rzeczywiście uciekłem z Wołynia w świat, który też nie należy do najłatwiejszych. Na szczęście reżyser ma łatwiej niż aktorzy, nie musi operować na tak ekstremalnych diapazonach emocji, tylko patrzeć na filmowy świat z dystansem, chłodem, ponieważ dźwiga ogromną odpowiedzialność na plecach. Musi ogarnąć całą filmową machinę. Przy "Prostej historii o morderstwie" nie mogłem się zaangażować tak bardzo emocjonalne w opowieść, oddałem emocje swoim ukochanym aktorom.

Udało się?

- I tu jest paradoks. "Prosta historia o morderstwie" to moje ukochane filmowe dziecko i gdy przystępowałem do pracy nad nią, byłem przekonany, że uwolniłem się już od "Wołynia". Już na etapie scenariusza myślałem o Kindze Preis w roli Teresy, ale nie do końca miałem sprecyzowaną postać ojca despoty. Największym wyzwaniem była dla mnie postać ich syna, młodego policjanta Jacka. Nie mogłem go znaleźć. Castingów odbyło się bez liku. W końcu przyszedł aktor, z którym za nic nie mogłem się dogadać. Próbowałem wykrzesać z niego emocje, nawiązać jakąś nić porozumienia, ale się nie udawało. Byłem zirytowany. W końcu zrobiłem coś, czego nie cierpię robić - pokazałem mu, jak ma zagrać. Strasznie się nakręciłem. Chciałem postawić dramatyczną kropkę nad "i". Postanowiłem uderzyć ręką w krzesło. Chciałem oczywiście spektakularnie ją zatrzymać nad nim, ale nie zatrzymałem. Uderzyłem z całej siły.

Coś się stało?

- Złamanie podgłowowe piątej kości śródręcza z przemieszczeniem, tzw. złamanie bokserskie. Operacja pod narkozą, przez rok miałem dwa druty Kirschnera, dopiero w kwietniu lekarze mi je wyjęli. Mam dziś poważną bliznę i lekki niedowład dłoni. W tamtym momencie się przeraziłem. Dotarło do mnie, że "Wołyń" ze mnie nie wyszedł, że muszę wyluzować, nabrać dystansu. Musiałem zacząć pracować szkiełkiem, nie czuciem. To była dobra nauczka.

Zło siedziało w panu?

- Zło jest filmowe, atrakcyjne wizualnie, emocjonalnie, fabularnie. Dobro jest nudne.

Mnie ciekawi geneza zła. Pytania rodem z teodycei, próbującej zrozumieć funkcjonowanie świata, w którym jest zło z dobrym, sprawiedliwym bogiem czy innym absolutem. Zadawałem je sobie, pracując nad "Prostą historią o morderstwie". Nie, nie. nie funkcjonuję jako Dr Jekyll i Mr Hyde. Ale życie nie znosi pustki. Potrzebna jest równowaga, dająca harmonię.

Znajduje ją pan?

- Jestem spełnionym rodzinnie facetem. Mam fantastyczną żonę - jesteśmy z Agnieszką dinozaurami w naszym środowisku pod względem stażu - i dwóch przezdolnych synów. Dom, który udało mi się zbudować, jest moją bazą. Bez niego nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem.

Z drugiej strony, żeby się aż tak w tym szczęściu nie zataplać, nie utopić, nie womitować tą harmonią i dobrem, mam naturalną potrzebę eksplorowania mrocznych stron natury człowieka i toksycznych relacji rodzinnych.

Stąd pomysł na "Prostą historię o morderstwie"?

- Tak. Ale to nie jest film o przemocy domowej. Przemoc domowa jest złem, to oczywiste. Statystyki są coraz bardziej zatrważające. Pięć lat temu, gdy zaczynałem prace nad scenariuszem, było mniej pesymistycznie. Dziś ponad 36 proc. Polaków przyznaje się do tego, że zaznało przemocy w rodzinie, a ponad dwie trzecie zna rodziny, gdzie dzieje się coś złego. A jednak wstyd i strach powodują, że to wciąż temat tabu. Ale to nie byłby wystarczający powód, by robić o tym film. Próba wniknięcia w toksyczne relacje pomiędzy członkami rodziny to dla mnie pretekst do postawienia pytania o genezę zła. I dlaczego kłamiemy, by to zło ukryć i na tym kłamstwie budujemy fundament rodzinny?

Dlaczego?

- Takie eschatologiczne pytania mają głęboki sens, mimo że nigdy nie znajdę na nie odpowiedzi.

To wspomnienie o powodzi pchnęło pana w plenery Dolnego Śląska?

- Jestem przyszywanym wrocławianinem. Mam niebywały sentyment do tego miasta, bo spędziłem w nim najważniejsze lata mojej młodości. Studia w szkole teatralnej, Teatr Kalambur i rozgłośnia regionalna Radia Wrocław, której wiele zawdzięczam. Tam stawiałem pierwsze kroki jako reżyser słuchowisk radiowych. Po przeprowadzce do Warszawy jeszcze przez osiem lat dojeżdżałem do wrocławskiego radia.

Pamiętam doskonale powódź w 1997 roku. W ostatniej chwili cudem uciekliśmy przed nią. Mieszkaliśmy przy ulicy Piotra Skargi, obok Wzgórza Partyzantów. Pisząc scenariusz swojego filmu, wiedziałem, że jednym z istotnych wątków mojego filmu będzie woda, która ma zmyć całe zło. I od razu wiedziałem, że chcę umiejscowić plan zdjęciowy w którymś z małych miasteczek na Dolnym Śląsku ze względu na lokacje, uwarunkowania geograficzne. Potrzebne były rzeka i mosty. Poszukiwania trwały długo. Filmowe miasteczko Strzelce jest patchworkiem dolnośląskich miast. Kręciliśmy w Bystrzycy Kłodzkiej, Bardzie, Kłodzku, Ząbkowicach Śląskich i Złotym Stoku.

Czy filmowe miasto przypomina pańskie rodzinne Strzelce Opolskie?

- To nie jest opowieść o moim rodzinnym mieście. Społeczność małomiasteczkowa z "Prostej historii o morderstwie" to metafora polskiego społeczeństwa, gdzie wszyscy się znają, nad którym wisi odium starego systemu politycznego i brak kręgosłupa moralnego. To dziedzictwo komunizmu. Wszyscy są zblatowani i oszukują siebie nawzajem. Najbardziej porażające jest jednak dla mnie kompletnie niezrozumiałe przyzwolenie na domową przemoc. W filmie mieszkańcy miasteczka zachęcają główną bohaterkę, by jej nie zgłaszała - "bo to twój mąż", "bo to taki dobry pracownik". Powszechny w naszej mentalności model patriarchalnej rodziny daje przyzwolenie na taką hipokryzję. Nie chcę jednak wskazywać tropu do interpretacji mojego filmu. Lars von Trier mówił, że film jest dążeniem do otwarcia rzeczywistości, do której przez całe życie próbujemy dotrzeć, w której słowa i intelektualny przekaz nie mają znaczenia. Bo jeśli uda się coś nazwać słowem, to nie trzeba o tym robić filmu. Twórca nie powinien nazywać wprost swoich intencji, sugerować, o czym jest film, bo w morderczy sposób zawęża widzowi możliwości interpretacji.

Ale czego pan się chciał dowiedzieć?

- Starałem się nie pokazywać czarno-białego świata. Jakiś czas temu usłyszałem ważne zdanie z ust znajomego pastora: "To, że znamy prawdę, nie znaczy, że mamy rację". To jeden z tropów do interpretacji filmu.

Nasz prawy bohater do końca życia będzie nosił na sobie odium winy.

Ciekawi mnie, czy dzisiaj bohater antycznej tragedii zadałby sobie pytanie, czy nad nami wisi fatum, czy też wszystko zależy jednak od naszych wyborów. Czy jesteśmy skazani na bycie jak nasi ojcowie, czy kierujemy się wolną wolą? Polacy mają tendencję do stawiania się w roli ofiar. Łatwiej zrzucić winę na coś czy kogoś innego, mówić o wiecznym przeznaczeniu, fatum. O wiele łatwiej umyć własne ręce, niż spojrzeć w lustro i naprawę świata rozpocząć od siebie.

Lubi pan małe miasta, prowincję, dlaczego nie wróci pan na Dolny Śląsk?

- Nie muszę się przeprowadzać. Warszawa jest miejscem mojej pracy, to miasto daje mi chleb. Mieszkam na wsi. Mam swoją enklawę w Jastrzębiu, fortecę z dala od zgiełku wielkiego miasta, którego nie cierpię. Cenię sobie bezpieczny port swojego domu. Mijam rogatki Warszawy i zaczynam oddychać.

Jednak często przyjeżdżam do Wrocławia. Jest w tym mieście coś wyjątkowego.

Rodzaj energii, artystycznego szaleństwa w ludziach, zwłaszcza teraz, kiedy Wrocław jest Europejską Stolicą Kultury. Niebywała gościnność i bezpośredniość. Nieprzypadkowo uparłem się na ten Dolny Śląsk w filmie, choć musiałem odbyć batalię z produkcją z powodu podwyższenia kosztów. Ale dolnośląskie plenery były bardzo znaczące dla plastyki obrazu w filmie, choćby przecudowny most w Bardzie i charakterystyczna panorama Bystrzycy Kłodzkiej.

Czy przyjaźnie z wrocławskiej szkoły teatralnej przetrwały?

- Rok wyżej ode mnie byli Jola Fraszyńska i Robert Gonera, i mój serdeczny przyjaciel Adaś Cywka, bardzo bliska memu sercu osoba. Dwa lata niżej była Kinga Preis, która pięknie zagrała w mojej "Prostej historii o morderstwie", rok niżej był Robert Więckiewicz. Mam we Wrocławiu kilka osób, do których wracam. Z Cezim Studniakiem kumplujemy się ze dwadzieścia lat.

Z Adamem Cywką wybraliśmy się w romantyczną podróż z naszymi kobietami do Wenecji. Adaś chwilę wcześniej kupił sobie garbusa, fioletową dziewczynkę. Ja miałem czerwonego garbusa, faceta imieniem Bazyli z panoramicznym dachem. Psuły się na każdym kroku. Dojechaliśmy do Wenecji, gdzie chcieliśmy je zostawić na piętrowym parkingu pod miastem. I tam na trzecim piętrze podjazdu Adasiowi zepsuła się garbuska. Musieliśmy spychać ją ślimakiem w dół, wstrzymaliśmy na pół godziny ruch na wielkim piętrowym parkingu (śmiech ). Ostatnio kibicowałem bardzo protestowi, który Adam z kolegami z Teatru Polskiego zorganizowali w Warszawie.

Dlaczego?

- Trzymam ich stronę, ponieważ najgorzej jest, kiedy polityka, obojętnie czy ta z prawej, czy z lewej strony, zaczyna ingerować w sztukę. Jestem ciekaw, czy ktoś znajdzie wyjście z patowej sytuacji, w jakiej znajduje się Teatr Polski.

Panu też polityka mieszała w pracy?

- Na szczęście nie, ponieważ okazało się, że jestem zwierzęciem azespołowym. Rok grałem w Kalamburze, z którego sam się zwolniłem, później rok w Operetce Warszawskiej, z której zostałem zwolniony, ale nie z powodów politycznych. Od tego momentu nie byłem na żadnym etacie. Wolny strzelec. I tak już zostanie na zawsze.

Arkadiusz Jakubik - ur. 1969, aktor, reżyser, muzyk. Absolwent PWST we Wrocławiu, zagrał w wielu filmach, m.in. w "Weselu", "Domu złym" i "Wołyniu" Wojciecha Smarzowskiego, "Chce się żyć" i "Jestem mordercą" Macieja Pieprzycy, "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida. Od 2008 r. jest wokalistą w założonym przez siebie zespole rockandrollowym Dr Misio. Wyreżyserował dwa filmy fabularne: "Prostą historię o miłości" oraz "Prostą historię o morderstwie", która dziś wchodzi do kin. Pochodzi ze Strzelec Opolskich, mieszka w Jastrzębiu pod Warszawą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji