Artykuły

Od Treli do Treli

40 lat temu zadebiutował w Teatrze STU znakomitą rolą w "Pamiętniku wariata" Gogola zdolny młody człowiek, student II roku krakowskiej szkoły teatralnej. Nazywał się Jerzy Trela. Szybko zresztą stąd poszedł robić karierę w Starym. Gdy dziś w pierwszym życiowym monodramie wchodził na jubileuszową scenę STU jako przewrotny, inteligentny i zgorzkniały diabeł w skórze starego kaznodziei i przez godzinę wodził nas po Himalajach aktorstwa, pomyślałem: nie ma już teatru naszej młodości. Ale nadal jest TEATR - pisze Tadeusz Nyczek w Przekroju.

Kłopot z tym STU. Wszystkiego za dużo, wyłazi bokami, myli tropy. To coś w nazwie ma "teatr", ale nigdy nie było tylko teatrem. Wystarczyło teraz zobaczyć jubileuszową publiczność na 40. urodzinach STU. Nie żyję aż tak długo, ale przez moment miałem wrażenie, że biorę udział w prapremierze "Wesela". Przybyły panie Radczynie w wianuszku Czepców i Dziennikarzy. Był upiór Szeli i siostry Racheli; z dala kiwał im Wernyhora z żoną i sześcioma córkami. Przybyło paru Poetów tudzież liczne pary podstarzałych Państwa Młodych. Tańcowały panienki z wiejskimi chłopakami z miasta. Po kątach chichotały liczne Isie - aktualne dzieci tych, co tu byli najwcześniej. Nie brakowało znanych chochołów. Rej wodził oczywiście sam Gospodarz.

STU bywał bowiem teatralną komuną i ośrodkiem towarzyskim. Raz uchodził za symbol pokoleniowego buntu, kiedy indziej za symbol zdrady, gdy odchodził od dawnych ideałów. Zmieniał się jak kameleon, usiłując umknąć szczękom zagłady. A przecież cały czas był tym samym STU pod wodzą tego samego ojca dyrektora. Fenomen w skali światowej.

Krzysztof Jasiński, założyciel tego najgłośniejszego swego czasu polskiego teatru alternatywnego, znacznie bardziej niż burzeniem świata był zrazu zainteresowany ucieczką od sztampowej estetyki mieszczańskich scen. Ale świat sam go dopadł; wszystko, co działo się w Polsce i na świecie po 1968 roku, było jednym wielkim wyzwaniem. Ponieważ Jasiński zawsze chciał robić teatr absolutnie zawodowo, szybko poprzebijał grupy zafascynowane wyłącznie manifestacjami własnej niezależności. No i była dobra koniunktura na taki teatr. Przez pewien okres - między 1967 a 1977 rokiem - STU był bodaj najczęściej jeżdżącym po świecie polskim zespołem. Jego czołowi aktorzy - Bolek Greczyński, Franek Muła, Włodek Jasiński - byli od Nowego Jorku po Caracas znani stokroć bardziej niż największe gwiazdy ówczesnych polskich scen. Muzykę do spektakli pisywali Jan Kanty Pawluśkiewicz i Marek Grechuta, Krzysztof Szwajgier i Janusz Stokłosa. Niektórzy, jak Stokłosa, wręcz tam debiutując. Zakładam sobie czasem na adapter wysłużony, trzeszczący krążek płyty "Songi Teatru STU" sprzed 30 niemal lat. Pieśni ze "Spadania", "Sennika polskiego", "Exodusu", "Pacjentów" wciąż brzmią wspaniale, przejmująco, nietknięte zębem czasu, przemianami estetyk i technik.

To był okres heroiczny; myśleliśmy o teatrze jako sposobie na życie i sposobie na zmianę świata; mniejszych ambicji nie mieliśmy. Nie było nas wcale mało - całe pokolenie wchodzące w prawdziwą dorosłość w okolicach '68 roku, od Budapesztu po Buenos Aires. Ale, jak pisał Boy, często "poniektórych ludzi rzeczywistość ze snu budzi". Potem było coraz ciemniej, aż po stan wojenny i dalej. Ruch alternatywny przygasł, wiele teatrów znikło. Poniektóre, jak słynny Ósmego Dnia, wyprowadziły się w świat, inne pełzały w poczuciu ogólnego absurdu. Jasiński, sentymentalny facet z żelazobetonu, postanowił się nie dać. I tak narodziły się następne wcielenia STU. Zmieniał się zespół, repertuar, system organizacyjny. Pojawił się wielki namiot cyrkowy i zniknął. Była znana Galeria STU i znikła. Były ogromne widowiska plenerowe i znikły.

Aż Jasiński rozwiązał stały zespół aktorski i zamienił teatr w Scenę STU, impresaryjną, dla gościnnych występów i własnych produkcji realizowanych metodą amerykańską, przez skrzykiwanie artystów do konkretnego projektu.

40 lat temu zadebiutował tu znakomitą rolą w "Pamiętniku wariata" Gogola zdolny młody człowiek, student II roku krakowskiej szkoły teatralnej. Nazywał się Jerzy Trela. Szybko zresztą stąd poszedł robić karierę w Starym. Gdy dziś w pierwszym życiowym monodramie wchodził na jubileuszową scenę STU jako przewrotny, inteligentny i zgorzkniały diabeł w skórze starego kaznodziei i przez godzinę wodził nas po Himalajach aktorstwa, pomyślałem: nie ma już teatru naszej młodości. Ale nadal jest TEATR.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji