Artykuły

Czekamy na "Happy End"

Krakowianie pamiętają z pewnością zeszłoroczne przedstawienie "Opery za trzy grosze" w Teatrze im. J. Słowackiego. Przypomniało ono utwór, który jest dziś niemal klasyczny i ma już określone miejsce w historii teatru europejskiego, a zapewne nie tylko europejskiego.

Sławna prapremiera "Opery za trzy grosze" w 1928 r. w teatrze am Schitfbauerdamm w Berlinie dała bowiem początek specyficznemu gatunkowi teatralnemu, może nawet nowej estetyce teatralnej. Cyniczny, brutalny język i poetyka młodego Bertolta Brechta były wyzwa-niem rzuconym wytwornej publiczności mieszczańskiej, zasiadającej wówczas w fotelach. Świat przestępców, żebraków, domów publicznych wchodził na scenę jako pełnoprawny temat literacki. Wchodził, oczywiście - na zasadzie przekory. Nie majestatyczni, godnym, paradnym krokiem, ale w błazeńskich podskokach, w cyrkowych koziołkach i saltach, z wykrzywioną szelmowsko gębą i wywieszonym językiem.

Dziś przyzwyczajeni jesteśmy do tego, dziś robi to już każdy student w swoim amatorskim teatrzyku. Ale wtedy było to czymś zupełnie szokującym. Było, po prostu, rewolucją. A do tego - i może przede wszystkim - muzyka Kurta Weilla. Zuchwała, drażniąca, o niespodziewanych, prowokujących niejako efektach swych ludowych, podwórzowych niemal i kataryniarskich rytmów. Protesty, gwizdy, ale przede wszystkim entuzjazm, który powitał to wydarzenie teatralne, związał z sobą bardzo mocno jego twórców. Tak między innymi zrodziła się grupa artystyczna o określonym programie estetycznym i politycznym, grupa, z której w wiele lat później i po wielu przeobrażeniach wyłoni się, działający do dziś w stolicy NRD, Berliner Ensemble. "Opera za trzy grosze" stała się do pewnego stopnia manifestem Ideowo-artystycznym, który należało teraz realizować dalszymi pozycjami.

I oto mniej więcej w rok po tej historycznej prapremierze, we wrześniu 1920 r. odbyła się w tym samym teatrze am Schiffbauerdamm prapremiera innego utworu, zatytułowanego "Happy End". Objaśnienie na afiszu głosiło, że jest to "wydarzenie z gazety" ("Magazingeschichte"), jako autorka zaś figurowała nikomu nieznana Amerykanka Dorothy Lane. Ale rzecz rozgrywała się tak samo w środowisku gangsterskim, tyle że tym razem współcześnie (1928-29) w Chicago, a na scenę wkraczały umundurowane panienki z Armii Zbawienia, nawra-cające ohydnych przestępców.

Do dziś nie wiadomo całkowicie dokładnie, kto jest właściwym autorem "Happy Endu". Oficjalnie za autorkę uchodzi Elisabeth Hauptmann, współpracująca podówczas ściśle z Brechtem. Ukryła się ona pod pseudonimem Dorothy Lane, być może dla tych samych celów, dla jakich dziś wielu naszych rodzimych literatów podpisuje swoje "kryminały", egzotycznie brzmiącymi nazwiskami. W niektórych opracowaniach historii dramatu europejskiego (Paul Fechter) "Happy End" jest nawet zaliczany do utworów samego Brechta. Ale najprawdopodobniej stanowi on przykład czegoś w rodzaju twórczości zbiorowej i pracowała nad nim - niejako wspólnie - owa grupa przyjaciół i towarzyszy artystycznych, złączonych niedawnym sukcesem. W każdym razie teksty do songów napisał Brecht, a muzykę Weill. Również i charakter utworu jest typowo Brechtowski, w stylu, jaki objawiła "Opera za trzy grosze".

Przedstawieniu prapremierowemu towarzyszył znowu tumult, gwizdy, a z drugiej strony owacje i objawy entuzjazmu. Wokoło utworu urosła od j razu atmosfera skandalu. Była to bowiem gwałtowna satyra, w której ; z jaskrawą ostrością wydrwiony został tworzący się już wówczas model "amerykańskiego stylu życia", z i czasów poprzedzających wielki kryzys, z czasów panoszących się gangów, rodzącego się jazzu i kultu gwiazd filmowych, z czasów wreszcie, w których ustawa prohibicja doprowadziła do powszechnego alkoholizmu i powszechnej korupcji.

To brutalne zdarcie maski z pozłacanego oblicza bożka kapitalizmu nie było w smak bogatym mieszczuchom. Tym bardziej, że szydercze ostrze godziło również w istniejący we wspomnianych latach mit Armii Zbawienia. Panienki w mundurach i ze sztandarami bojowymi, próbujące umoralniać bandytów i morderców ewangelicznym słowem i per-spektywami królestwa niebieskiego - stawały się przecież figurami zdecydowanie komicznymi. A wszystko w zawrotnym rytmie farsy filmowej z ówczesnego złotego okresu niemego kina. I wszystko przy dźwiękach muzyki weillowskiej, która do właściwej sobie, nieco zgrzytliwej i dysonansowej harmoniki dorzucała tu nowy ton: trochę przewrotnej, niemal romantycznej i lirycznej melancholii. Ta muzyka poszła też szybko w świat, a wiele songów - jak przede wszystkim słynna Pieśń o Sourabaya Johnny - pozostaje do dziś w repertuarach najznakomitszych piosenkarek świata.

Do dziś również w kronikach teatralnych trwa pamięć o owej premierze z września 1921 r., której afisz roił się od nazwisk najsławniejszych indywidualności teatru niemieckiego. Reżyserował przedstawienie Erich Engel wspólnie z Bertoltem Brechtem. Rolę panny Lilian Holliday, zwanej Alleluja, niewinnego porucznika Armii Zbawienia, udającego się w paszczę lwa, grała Carola Ncher, zuchwałego gangstera Billa Crackera - Oskar Homolka, szefową gangu (używającą kryptonimu "Ćma") Helenę Weigel, a wśród pozostałej obsady widnieją takie znakomitości teatru i filmu, jak Theo Lingen czy Peter Lorre.

Gwoli ścisłości trzeba stwierdzić, że ówczesna krytyka na ogół niezbyt życzliwie przyjęła utwór. Zarzucano mu głównie powtórkę tematów i motywów "Opery za trzy grosze", a każda kopia bywa zwykle bledsza od oryginału. Dziś jednak widzimy, że - niezależnie od takiej czy innej oceny "Happy Endu" - stanowi on ważne ogniwo w rozwoju dramaturgii i teatru Brechta, nawet jeżeli on sam nie podpisał tego utworu. Już rok później, w 1930 r., powstaje jedno z najważniejszych jego dzieł "Święta Joanna szlachtuzów", której tytułowa postać Jo-anny Dark jest wyraźnym rozwinięciem i pogłębieniem tematu Lilian Holliday.

Obecnie, po trzydziestu kilku latach, prapremierę polską "Happy Endu" daje Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej w Krakowie w przekładzie Barbary Witek-Swinarskiej. z tekstami songów przełożonymi przez Andrzeja Jareckiego i Agnieszkę Osiecką, pod kierownictwem muzycznym Andrzeja Mundkowskiego i z choreografią Zofii Więcławówny, scenografią Wojciecha Krakowskiego, w reżyserii Zygmunta Hubnera. Od kilku tygodni trwają ostatnie przygotowania do tego wydarzenia, które powinno być zawsze chętnie przez widzów przyjmowaną dobrą rozrywką, ale i mieć także duże wartości artystyczne. Główne role objęli: Romana Próchnicka jako Lilian Holliday dubluje Anna Seniuk) i Ryszard Filipski (Bill Cracker). Ponadto występują Marta Stebnicka ("Ćma"), Marian Jastrzębski, Franciszek Pieczka, Antoni Pszoniak i wielu innych wybitnych artystów Starego Teatru.

Czekamy więc z niecierpliwością na pierwszy gong!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji