Artykuły

Godot i dwóch takich, co ukradli księżyc

Czekając na Godota w reżyserii Michała Borczucha to spektakl autotematyczny. Głównym przedmiotem refleksji jest proces lektury tekstu Becketta jako kanonicznego dzieła i tworzenie spektaklu skrępowanego rygorami adaptacyjnej poprawności.


4. Międzynarodowy Festiwal Klasyki Światowej „Nowa Klasyka Europy" otworzyła premiera gospodarza. Michał Borczuch musiał się zmierzyć z radykalną ochroną praw autorskich Samuela Becketta — zgodności scenicznych adaptacji z literą tekstu bezkompromisowo strzeże Towarzystwo Beckettowskie. Bez jego zgody nie można ingerować w dialogi, a nawet zmieniać didaskaliów, o manipulowaniu płcią postaci czy wprowadzaniu efektów specjalnych nie wspominając. Życzył sobie tego autor. Borczuch postanowił rozprawić się z tym — jego zdaniem — aktem cenzury prewencyjnej. Paradoksalność ingerowania w kształt spektaklu podkreślił, odwołując się do historycznych przypadków puryfikacji dramatu, którym dziwił się sam autor. O tym, że zalecano kastrowanie Czekając na Godota m.in. z powodów obyczajowych, festiwalowa publiczność dowiedziała się z poprzedzającego spektakl nagrania.

Oczywiście wyrażanie sprzeciwu wobec narzucania puryzmu adaptacyjnego nie jest gestem oryginalnym (15 lat temu zaprotestował Richard Schechner, któremu zabroniono wystawienia Czekając na Godota, bo m.in. z Didiego i Gogo zrobił gejów), ale akt nieposłuszeństwa — bo tak można odczytać działanie Borczucha — idealnie wpisuje się w temat przewodni festiwalowych spektakli. Kurator Roman Pawłowski spiął przecież program motywem „mechanizmów władzy i podległości".

Protest Borczucha wyrażony został metaforą muzeum, tematyzowaniem aktu lektury i chwytem repetycji. Sufler podaje tekst przez megafon, postaci ćwiczą go na scenie, waga słowa podkreślona zostaje zastosowaniem mikroportów (niekiedy ma się wręcz wrażenie, że ruchy warg dopasowywane są do głosu z taśmy), często powtarzana jest fraza „nic się nie da zrobić". Zapętlenie tekstu podkreśla wymuszoną powtarzalność inscenizacji tekstu Becketta. Borczuch zdecydował się na wykorzystanie w spektaklu fragmentu nagrania, które aktorzy oglądają, naśladując. Skamieniałość (awangardy!) unaoczniają zawieszone na sztankietach eksponaty, zakonserwowane jak kiełbasy dzieła sztuki — pląsający tancerze Matisse'a, ekspresyjna postać z Guerniki Picassa, czarny kwadrat na białym tle Malewicza.

Mariusz Jakus, Marek Nędza, Paweł Paczesny, Andrzej Wichrowski i Krzysztof Zarzecki dostosowali się do konwencji. Swoją obecność na scenie zaznaczył zwłaszcza Wichrowski, jako — ironicznie tak nazwany — Lucky.

Reżyser nie poprzestał na wykpieniu strażników artystycznego testamentu. Wpadł na pomysł, jak dowcipnie zaktualizować tekst, wpisując go w bieżący kontekst społeczno-polityczny. Kluczem w tym przedapokaliptycznym jednak świecie (groza tego, co może jeszcze nastąpić, wisi w powietrzu) stała się postać posłańca, przynoszącego wieści od tajemniczego Godota. Borczuch zdecydował się na aluzyjną multiplikację — w spektaklu wysłanników jest dwóch, w dodatku niebezpiecznie przypominają Jacka i Placka z filmu O dwóch takich, co ukradli księżyc. Sobowtóry młodych Kaczyńskich, Grzegorz i Piotr Łężniakowie, wnoszą zresztą napis „Moon" na scenę — Beckett łaskawie zostawił Borczuchowi słowo „księżyc" w tekście dramatu. Na odpowiednie tory naprowadza widza nawet charakterystyczna wierzba płacząca, z tak giętkimi gałęziami, że nawet nie można się na nich powiesić. Na jakiego Godota czekamy w Polsce?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji