Artykuły

Zbyt mało było "Ziemiańskiej"

Krakowski Salon Poezji. Studenci PWST recytowali wiersze Tuwima i Gałczyńskiego. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Kiedy studenci aktorstwa krakowskiej PWST wiersze recytują na Salonach Poezji - a z reguły są to już zdane egzaminy, powtarzane w foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego - zawsze wtedy, nim zaczną, ten sam niepokój się pojawia.

Ta sama wiekowa myśl Witolda Gombrowicza, ta jego, jedna z tysiąca podobnych, stara prowokacja w pamięć uporczywie wpada i nie odpuszcza, panoszy się, wciąż od początku sama siebie skanduje. "Wiersz urósł nam do potwornych rozmiarów i już nie my nim rządzimy, ale on nami.

Poeci stali się niewolnikami - i moglibyśmy określić poetę jako istotę, która już nie może wypowiadać siebie, gdyż musi wypowiadać Wiersz". Zmieńmy słowo "poeta" na słowo "aktor", a zwłaszcza na określenie "student aktorstwa, który pragnie egzamin zdać celująco" - i lądujemy w sednie niepokoju wielkiego.

Nieuchronnie powstaje pytanie: Czy młodzi zdołają za moment wypowiedzieć siebie, czy też każdy z osobna wypowie Wiersz, namiętnie zreferuje precyzyjną geometrię prozodii? Czy będą na scenie cali, od stóp do głów, czy też do głosu dojdą jedynie te ich młodych mózgów kawałki, które są odpowiedzialne za prędkie rachowanie sylab, akcentów i średniówek? Inaczej jeszcze, Juliusza Słowackiego przywołując, można zapytać. Kiedy już zaczną - ścisła budowa wersu, strofy, wiersza całego okaże się dla nich "taktem", czy "wędzidłem"?

Tę myśl o przykrym musie wypowiadania Wiersza, nie siebie, Gombrowicz w pierwszym tomie "Dziennika" zanotował, czyli gdzieś w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, w Argentynie. Ale przecież możliwe, że miał ją gotową już przed 1939 rokiem, kiedy maniakalnie biesiadował dzień w dzień, a raczej wieczór w wieczór, w legendarnej warszawskiej kawiarni "Ziemiańska", niedaleko od placu Wareckiego.

Powiada: "Zasiadałem przy stoliku, zamawiałem "pół czarnej" i czekałem aż zbierze się grono kawiarnianych kompanów". Szło nie tylko o kompanów. Szło o całą, zacną śmietankę - o "szczyt", o stolik na półpiętrze, który mieli prawo okupować wyłącznie Skamandryci: Słonimski, Tuwim, Iwaszkiewicz i reszta. Studenci pani profesor Urszuli Grabowskiej (i też ona sama fragment "Kwiatów Polskich") recytowali w niedzielę wiersze właśnie Juliana Tuwima, i jeszcze garść lirycznych piękności Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Występ zatytułowano: "Mała Ziemiańska".

Zbyt mała ta "Mała" była. Tak mała, że "Ziemiańskiej" nie było prawie w ogóle, był pokaz Wierszy, koncert sylabotonicznych struktur. I zapewne wszyscy studenci, dziś już III roku - Aleksandra Nowosadko, Joanna Pocica, Alina Szczegielniak, Aleksander Talkowski oraz Stanisław Twaróg - wszyscy oni oceny celujące dostali. Tak. Słyszałem każdą literę i akcent każdy. Tak. Lecz gdzie były ich skóry, oczy, nerwowe włókna? Albo na przykład - łza najzwyklejsza?

Zbyt mało było "Ziemiańskiej", tego lokalu o zmierzchu pełnego zupełnie rozluźnionych, a nawet rozkruszonych struktur poetyckich, tej senności zadymionych sal, gdzie siadywał Gombrowicz, by prowokować namiętnie, ale też by namiętnie kontemplować legendarny stolik na półpiętrze. Miał ich, Skamandrytów, jak na dłoni. Mógł ich - Tuwima, Słonimskiego, Iwaszkiewicza i resztę - okiem i uchem smakować w czasie, kiedy nie pisali, to znaczy - nie byli w przykrym musie wypowiadania Wiersza. Obserwował ich w chwilach, gdy byli przy kawie lub koniaku - od stóp, do głów. I pewnie nie mógł się nadziwić, jak wielcy ci artyści są w stanie przy pisaniu poezji nie być tacy, jacy są tutaj - po prostu cali.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji