Szewczyk Pucinello i agorafobia
STAROWIEKOWE tradycje teatru kukiełkowego mówią nam o jego ludowej, plebejskiej przeszłości. Jako samorodny teatr biedoty, był on zawsze czuły na przejawy krzywd społecznych i reagował na nie prostą, często rubaszną, lecz nie przejednaną i pełną pasji satyrą.
Obok satyry, teatr ten wyrażał marzenia i tęsknoty nurtujące lud. Niektóre tradycyjne postaci teatru kukiełkowego same ten lud symbolizowały. Włoski Pucinello, francuski Guignol, angielski Punch, turecki Karapet, czy rosyjski Pietruszka - to jedna i ta sama postać niezwyciężonego bohatera ludowej komedii kukiełkowej, który walczy i pokonuje wszystkich swoich wrogów: policję, popów, diabłów, wreszcie śmierć samą... W tej naiwnej, kozikiem z drzewa wystruganej postaci, lud ucieleśnił sam siebie i swoją walkę z ciemiężcami.
Były to bojowe i pełne chwały czasy teatru kukiełkowego, czasy, w których mały teatrzyk śmiało wędrował krętymi i ciasnymi uliczkami szesnastowiecznych przedmieść, by w zatłoczonych budach jarmarcznych wzburzać, rozśmieszać lub doprowadzać do łez swoją wierną publiczność.
Mijały lata. Teatrzyk się nie zmieniał. Zmieniali się natomiast jego widzowie i ich wymagania. Na pocieszne tarapaty drewnianych ludzików patrzono coraz bardziej pobłażliwie, coraz mniej się nimi przejmowano...
Z jakim wyrzutem i goryczą musiały na tę nową publiczność spoglądać wyraziste oczy drewnianego Pucinello. Straciwszy serce dla dorosłej publiczności, poszukał sobie Pucinello nowych przyjaciół i sprzymierzeńców. Znalazł ich wśród dzieci...
TAKIE refleksje snuły mi się po głowie, gdy przed paroma dniami śledziłem perypetie "SZEWCZYKA DRATEWKI" na scenie lalkowego teatrzyku we Wrzeszczu. Stara sztuka Marii Kownackiej - wcale nie najlepsza wśród kukiełkowych sztuk tej autorki - w konstrukcji swojej bardzo jednak przypomina tradycyjne widowiska kukiełkowe. Szewczyk Dratewka, to znowu ów Pucinello - zwycięski syn ludu. Smoka, który porwał królewnę i któremu nie mogli dać rady zakuci w zbroje rycerze - dzielny szewczyk zabija zwykłym szydłem.
Tak chce autorka i ma do tego prawo. Po jej stronie staje zresztą cała widownia która żywo reaguje i całym sercem przeżywa porwanie królewny i bohaterską walkę dzielnego szewczyka.
Natomiast szereg błędów logicznych popełnia autorka w dalszych epizodach. Tak np. Baba Jaga, na której rozkaz smok porywa królewnę, została przez autorkę potraktowana dziwnie pobłażliwie - rzec by można "po kumotersku"... Dratewka, zamiast ją poskromić - jakby się należało tego spodziewać po tak dzielnym junaku - szyje jej buty siedmiomilowe, aby się jej przypodobać, zaś w końcowym fragmencie sztuki czarownica tańczy beztrosko na weselu Dratewki z królewną, która wyrzeka się oczywiście swej korony, by powędrować w świat ze swoim wybawcą. Myślę, że gdybyśmy poprosili dzieci o wydajnie sądu nad postaciami sztuki - młodociani widzowie byliby na pewno surowsi dla czarownicy od autorki...
JEŚLI chodzi o plastyczną stronę sztuki to przede wszystkim na pochwałę zasługuje świetnie zrobiony i doskonały w ruchach smok. Kiedy przed walką z rycerzami szarpie na sobie łuskę - wygląda naprawdę "jak żywy". Pomysłowo wykorzystano tu ręce aktora w czerwonych rękawiczkach jako smocze łapy. Miłe i dekoracyjne są pawie spacerujące po ogrodzie królewskim - jednego z nich pomysłowo wykorzystano w końcowej scenie miłosnej Dratewki i królewny, w której paw zasłania swym pysznym ogonem całującą się parę. Jest to jednakże raczej koncesja dla rodziców - nie jestem zupełnie pewien, czy stosowna dla dzieci.
Słabiej przedstawia się strona dekoracyjna. Tło, na którym toczy się akcja sztuki, jest jednostajne i niewykorzystane kolorystycznie. Często niedobre jest również światło. Nocna scena przed chatką Baby Jagi jest za ciemna. Kot kołyszący się na księżycu jest niemal niewidoczny, a dzieci zamiast bawić się komiczną sytuacją boją się ciemności panującej na scenie i na widowni. Natomiast doskonały w pomyśle i wykonaniu jest "taniec butów" uszytych przez Dratewkę.
W sztuce tej obserwujemy również inne ciekawe zjawisko. Państwowy Teatr Lalki we Wrzeszczu przez wiele miesięcy dusił się w zbyt ciasnej ramie scenicznej. Inscenizatorzy "Szewczyka Dratewki" zdobyli się wreszcie na znaczne poszerzenie ramy scenicznej i uzyskali w ten sposób rozległą, jak na teatr lalkowy, płaszczyznę sceniczną. Zdobyli ją i... zgubili się w niej trochę. Lalki w tej sztuce zachowają się tak, jakby chorowały na "chorobę przestrzeni" Szczegóły dekoracyjne nie wypełniają sceny, a gubią się w niej.
Wynika to podobno częściowo z tego, że w czasie wyjazdu "w teren" sztuka będzie musiała, jak twierdzą, autorzy dekoracji "wleźć znowu w ciasne ramy sceniczne". Nie bardzo rozumiem dlaczego. Rama sceniczna jest przecież tylko konwencją. Należy odrzucać wszystko, co zamiast pomagać - przeszkadza, w znalezieniu właściwego wyrazu artystycznego. Przecież dla wystawienia sztuki kukiełkowej wystarczy sam tylko parawan, za którym kryją się aktorzy poruszający kukiełki i nieograniczona przestrzeń otwartej sceny.
Jesteśmy zresztą przekonani, że owa choroba przestrzeni czyli "agorafobia", na jaką w tej chwili chorują lalki w "Szewczyku Dratewce", jest zjawiskiem przejściowym i że w następnej sztuce zawładną one wielką sceną i rozhulają się na niej na dobre.