Artykuły

Gwiezdne wojny Don Kichota

Po zepsuciu nas kilkoma wspaniale zrealizowanymi musicalami apetyt nasz wzrósł i obecna premiera jawi się nam jako jeszcze jedna dobra realizacja. Choć znajdujemy w niej rozwiązania frapujące, jak walkę z wiatrakami czy "gwiezdnowojenny" epizod z Rycerzem Zwierciadeł.

Kiedy przed 27 laty miała miejsce w Gliwicach polska pra­premiera "Człowieka z La Manchy" Mitcha Leigha, jej głów­nym triumfatorem stał się Stani­sław Ptak. Co prawda jednozdaniowymi komplementami obda­rzono również Krystynę Westfal w roli Aldonzy i Jerzego Michalusa, jako Sancho Pansę, ale nad kreacją odtwórcy roli tytułowej rozpisywano się w całych akapi­tach. Nie tylko zresztą w prasie katowickiej, ale również stołecz­nej. Bo z inscenizacją tą Operet­ka Śląska wyruszyła na podbój Warszawy. I podbiła ją! Za "La Manche" Stanisław Ptak otrzy­mał wówczas nagrodę państwo­wą.

Wtedy, przed 27 laty, Stani­sław Ptak samotnie królował na pomniku. Dziś, po sobotniej, chorzowskiej premierze tego musicalu, wdrapała się na ów cokół także Maria Meyer. Jej Aldonza ogromnie wiarygodnie przeistaczająca się z karczemnej dziwki w uduchowioną Dulcyneę robi wielkie wrażenie.

W porównaniu do tych dwu dramatycznych roi Sancho Pansa jest postacią nieco innego ka­libru i komiczne akcenty tejże roli świetnie uwypuklił Jacenty Jędrusik. Trudno jednak tę dru­goplanową postać sytuować na tym samym szczeblu, co Wodzi­reja w "Cabarecie", również granego przez Jędrusika. Pod tym względem Maria Meyer i Stanisław Ptak są szczęśliwsi. Aldonzę można zestawiać z Sally i Evitą, a Don Kichota z mle­czarzem Tewjem w "Skrzypku na dachu". No i oczywiście z... Don Kichotem sprzed 27 lat. Stanisław Ptak pozostaje w tej roli nadal tym samym Stanisła­wem Ptakiem, co niegdyś. Pe­wien szarmancki kompozytor oczarował przed spektaklem znajomą komplementem: Pani się nic nie zmienia, podobnie jak Stanisław Ptak.

Niestety, nie wszyscy i nie wszystko jest niezmienne. Gdy­by "Człowieka z La Manchy" zaprezentowano w tym kształcie przed 10 laty, jeszcze przed "Cabaretem", byłby ogromnym wy­darzeniem. Obecnie, po zepsuciu nas kilkoma wspaniale zrealizo­wanymi musicalami apetyt nasz wzrósł i obecna premiera jawi się nam, po prostu, jako jeszcze jedna dobra realizacja. Tylko ty­le, czy aż tyle?

Prawda, że znajdujemy w niej rozwiązania frapujące i efek­towne, jak walkę z wiatraka­mi, "gwiezdnowojenny" epizod z Rycerzem Zwierciadeł, czy wzruszającą, pozbawioną zby­tecznych efektów, scenę śmierci Don Kichota ze wspaniałą sen­tencją: Jak człowiek może być zdrów, kiedy umiera.

Przedstawienie nie jest jednak pozbawione również pewnego rodzaju "dziur", przez co rozu­miem dłużyzny. Objawia się to np. w scenie zbiorowego gwałtu, i to pomimo dosadności tejże, we fragmencie następującym po przejściu inkwizytorów, względnie w odwleczonym finale - po triumfalnych fanfarach nastę­puje nagły przeskok do zaciem­nionej kameralności, z której wyrasta główny finał. Zmroku w tej inscenizacji jest tyle, że trudno trafić do swoich foteli na widowni.

Być może łatanie owych dziur mogłoby być ułatwione przerwą, której jednak realizatorzy unik­nęli, by nie psuć ogólnej aury. Prawda, że nie jest to zwyczajny musical, ale swego rodzaju oczyszczający moralitet. Religij­ny, jeśli chodzi o ogólne przesła­nie, jakim jest dążenie do dobra i antyklerykalny, gdy mówi o uwięzieniu Cervantesa przez Inkwizycję, za... obłożenie klasztoru podatkami. Jednak po godzinie i kwadransie następuje jakby wymarzone miejsce na półfinał, z chórem wysuniętym na proscenium. Jedynie nagło­śnienie powoduje, że nie słychać wiercenia się widzów w fotelach podczas wspomnianej sceny śmierci.

Piosenki "Człowieka z La Manchy" są tak napisane, że w gruncie rzeczy można je wy­konywać w technice operowej - wszak tytułową rolę włączył do swego repertuaru sam Placido Domingo. Rzecz jasna, aktorzy Teatru Rozrywki nie silą się, na szczęście, by udawać gwiazdy opery. Śpiewają białymi głosami z dużym dynamizmem i uczu­ciem. Jedynie Stanisław Ptak lekko wibruje. Efekt tego połą­czenia jest znakomity.

Jednak w kilku momentach zabrakło podczas premiery spój­ności między orkiestrą a aktora­mi i grającym na scenie gitarzy­stą. W poprzednich musicalach rozbieżności tej jakoś nie za­uważałem (a może jej nie było), tak że dopiero obecnie zacząłem się zastanawiać nad opinią od­twórcy roli tytułowej. Otóż Sta­nisław Ptak uważa, że usytu­owanie orkiestronu na balkonie, to tak, jakby postawić kaloryfe­ry... przed domem.

Reżyser przedstawienia, wy­bitny erudytą i znawca teatru, zarówno dramatycznego, jak i muzycznego, dr Józef Opalski, zapewne przejdzie ze mną na per pan za to, co teraz napiszę. Aczkolwiek w telewizji potępił on radomską inscenizację "Płaszcza Józefa", która nie­dawno gościła w Chorzowie, ja wybieram... Radom. Oczywiście, jeżeli Radom przyjedzie za rok z czymś równie dobrym, za trzecim razem będę domagał się cze­goś jeszcze lepszego. Radom jed­nak miał to do siebie, że... zasko­czył. Samym faktem, że w nie­znanym, bądź co bądź, teatrze mogło powstać tak udane pod względem technicznym i arty­stycznym (w tej kolejności) widowisko. Chorzowskiemu "Czło­wiekowi z La Manchy" zasko­czyć było o wiele trudniej, niż gliwickiemu w dawnych cza­sach, gdy na scenach wszystkich teatrów operetkowych kraju królowały księżniczki czardasza i baronowie cygańscy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji