Artykuły

Teatr przez dzień i pół nocy

Są rozmaite przyczyny, dla których jeździ się do Tarnowa. Rozwija się tutaj jeden z większych obiektów wielkiej chemii, Azoty Tarnowskie; ileż interesujących artykułów i reportaży czytaliśmy na ten temat. Przemysł chemiczny to przyszłość Tarnowa. Entuzjaści historii znajdą w Tarnowie wiele pięknych motywów architektonicznych, skojarzą sobie to miasto z nazwiskiem Józefa Bema, Kazimierza Brodzińskiego, Stefana Jaracza... Ludziom teatru warto przy okazji uzmysłowić, że Tarnów był miastem urodzenia rodziców znakomitego dramaturga amerykańskiego, Artura Millera. Wspomina o tym mieście w sposób rodzinnie sympatyczny Adolf Rudnicki i Roman Brandstaetter. A jeśli przeczytacie recenzje o teatrze tarnowskim Romana Szydłowskiego i znajdziecie tam ton szczególnie serdeczny - wiedzcie, że dla Szydłowskiego Tarnów to tak, jak dla mnie Kalisz.

A więc teatr w Tarnowie. Kieruje nim od kilku lat Kazimierz Barnaś, kieruje wiernie i pomysłowo. Przyjeżdżamy do tego przybytku sztuki mniej więcej co pół roku, żeby uczestniczyć w przeglądzie bieżącego repertuaru. Maraton tarnowski. Rzeczywiście, scena teatru angażuje naszą uwagę jednego dnia wzdłuż kilkunastu niemal godzin. W południe - tym razem Mdiwani, po południu - Vogler, wieczorem - Flaubert W towarzystwie Anny Świrszczyńskiej W nocy powrót do Krakowa. W autobusie kto silny jeszcze dyskutuje, słabsi zasypiają, śniąc tragedię lub inne marzenia z teatru rodem.

Program dnia był przez Barnasia ułożony taktycznie: rzecz najlepszą pokazano dopiero wieczorem. Pokaz rozpoczęto komedia, która w akcie końcowym dzięki coraz lepszej, swobodniejszej grze aktorów zyskuje rangę farsy. Tak! Istnieją takie komedie. Dajcie im tempo i rysunek farsy, a będą zupełnie do strawienia. Jeśli zaś reżyser próbuje je zbliżyć do prawdy dramatu, nie można na nich wysiedzieć, chyba w porze popołudniowej drzemki. Farsę Mdiwaniego "Porwano konsula" grano w samo południe. I grano zrazu bez widowiskowego sensu, nudnie. Ze zgrozą myśleliśmy: dopiero dwunasta... Maraton kończy się o północy! Ale powoli, powoli robiło się coraz lepiej; i autor przestał nudzić i aktorzy się rozegrali. A kiedy wreszcie na scenie zjawił siej inspektor włoskiej policji w osobie Stanisława Koczanowicza i kiedy Koczanowicz porozumiał się zgrabnym pantomimicznym gestem z Irminą Babińską - znacie ją z Teatru Rapsodycznego - ożywił się cały teatr, nie wyłączając recenzentów z Krakowa, Warszawy, a nawet Wrocławia.

Po obiedzie podano nam nową sztukę Henryka Voglera. Trzeci to już z rzędu utwór sceniczny znanego krytyka teatralnego i erudyty. Właśnie. W "Sezonie z upiorem" widać wielkie oczytanie autora. Nie tylko - również stałą p r a k ty k ę obcowania z literackimi tekstami. To artystyczne zdarzenie krytyka teatralnego zobowiązuje słuchacza i widza do śledzenia zarówno problemu, jak warsztatu, a nawet, powiedziałbym, nie jednego warsztatu pisarskiego. Problem? Problem nie jest nowy, ale jego waga znaczna. Autor zwierza się w swej sztuce z przeświadczenia, że nasz polski, prowincjonalny świat nie skorzystał z możliwości zasadniczego awansu i tkwi bez reszty w ohydnej formacji drobnomieszczańskiej. Jest parafiańsko podejrzliwy, konformistyczny, nietolerancyjny, i jedynie w nowy sposób groteskowy. Tak, tylko groteskowy jest w sposób nowy.

Do małego, trochę zabytkowego trochę uzdrowiskowego miasteczka, przyjeżdża pisarz. Wynajmuje pokój od zasiedziałej w miasteczku rodziny; mieszka, ale się z tą rodziną nie kontaktuje, z nikim w miasteczku nie zawarł znajomości, z nikim nie rozmawia. Odbywa samotne spacery; notuje, pisze - pisze na maszynie. Stukot tej maszyny rozlega siej w domu niby odgłos czegoś potwornego, niezrozumiałego, złowrogiego. O ile w ekspozycji erudyta wprowadził nas na ślad Zapolskiej, chwilami i Gogola, o tyle w rozwinięciu sztuki mieliśmy już wyraźne spotkanie z Mrożkiem. Wiemy dobrze, ile to Mrożek ma do zawdzięczenia swoim bliższym i dalszym w epoce kolegom. Wiemy też, że właśnie Mrożek z pożyczkami radzi sobie dobrze - według recepty własnej - fortunnie i niezmiernie efektownie. Vogler nie ma tej umiejętności. W momentach, kiedy chcielibyśmy widzieć w nim najbardziej artystę, pozostaje erudytą. I oto w coraz mocniejszej niestety wierze naszego przekonania o swoistym tylko erudycie widzimy, jak na scenie, którą scementować miał Henryk Vogler, Zapolska biegnie swoim torem, wycofał się z rozgrywki Gogol, tryumfuje Mrozek, kołacze się za kulisami Beckett, a także, owszem, Henryk Vogler, ale jako nieprzekonany autor powieści kryminalnych. Jest w "Sezonie z upiorem" i akcja i napięcie i humor. Ale starczyłoby tego na jeden akt. W ciągu trzech aktów myśl nasza ma okazję i czas na śledzenie warsztatowych inspiracji; jest ich, powtarzam, sporo. Są różnorakie, są w przeżyciu autorskim - darujcie brzydkie słowo - nie zintegrowane.

Nie powinien mieć autor żadnych pretensji do swojego reżysera. Romany Próchnickiej. Gdyby nie jego winy, nie byłoby win reżyserskich. Wszystkie postaci sceniczne, posiadające wewnętrzną spoistość, konsekwencję, poprowadzone zostały przez reżysera dla dobra komediowego charakteru sztuki. Zgrabnie skomponowana i z wdziękiem zagrana przez Zdzisławę Bielicką jest przede wszystkim rola Marysi. Podobały mi się także farsowe propozycje Aleksandra Sokołowskiego. Nie podobały mi się dekoracje Anny Drozd.

Po tym drugim przedstawieniu pozwolono nam wypocząć niepełne dwie godziny w kawiarni, która kiedyś posiadała duży galicyjski urok, ale teraz ja odnowiono; jest już nowocześnie znormalizowana i, brzydka. Potem jeszcze chwila spaceru po starej dzielnicy miasta i pora wracać. Wieczorem mamy "Panią Bovary".

Otwarta kurtyna: scena i proscenium urządzone przez Andrzeja Cybulskiego od razu sprawiają jak najlepsze wrażenie. Adaptacji arcydzieła Gustawa Fluberta dokonała Anna Świrszczyńska. Z minuty na minutę, z kwadransa na kwadrans przekonujemy się coraz mocniej do charakteru tej przeróbki. Toczy się przed naszymi oczami i wobec naszego słuchu akcja niby film barwny, przestrzenny - angażujący. Nią będę krył: scena podkreśliła melodramatyczny sens utworu, ale melodramat ten nie jest płaski, nie. I namiętności i złudzenia i udręki Emmy Bovary wprowadzają nas w rytm wzruszeń i refleksji, od których dlaczegóż to mielibyśmy stronić? Miłosny dramat bohaterki nad sceną dominuje, jednak przecież nie wypełnia jej bez reszty. Zapisujemy na bardzo pozytywne konto reżysera, Kazimierza Barnasia, że adaptacja poczęta z powieści także obyczajowej - wiele przedmiotu, charakteru obyczajowego atrakcyjnie zachowała. Wielką, trudną rolę Emmy Bovary sugestywnie, wzruszająco zagrała Alina Dadun. Mógłbym przepisać długi ciąg postaci występujących w tym przedstawieniu i wszystkich aktorów bez przesady pochwalić. Lepiej jednak, gdy z tego miejsca zaapeluję do organizatorów życia artystycznego w Krakowie, żeby spektakl na kilka może nawet wieczorów do Krakowa prze. nieśli. Warto.

Kończę i mniemani, że dostatecznie długo i wyraźnie odpowiedziałem na wstępne pytania: po co to ludzie, podobni do mnie z upodobań i losu, jeżdżą od czasu do czasu na cały dzień i pół nocy do Tarnowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji