Artykuły

Koń

"Końcówka" w reż. Michała Sobocińskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W finale wzruszyłem się wręcz bajkowo. Jakbym oto był widzem końca nie opowieści o nieusuwalnej samotności ludzi zamierających, lecz widzem finału "Czerwonego Kapturka", kiedy to dobry gajowy wypruwa babcię z brzucha złego wilka, co powoduje, że wraz z babcią i Kapturkiem cieszy się cały las! Ba, w aż takie lukry serce me się stoczyło, iż zapragnąłem na scenę wbiec, by grzecznie śpiących na piasku, pleckami do siebie przytulonych Marcela Wiercichowskiego i Juliusza Krzysztofa Warunka - przykryć czerwonym kocykiem w zielone słoniki o trąbach zadartych optymistycznie.

Tak, chciałem przykryć chłopców, by katarku nie złapali, chciałem im kołysankę zanucić, ale jakże przykrywać i nucić, skoro tu o "Końcówkę" Samuela Becketta, nie zaś o starą bajeczkę, co się dobrze kończy, chodzi? Inaczej sprawę postawię. Jakże totalnie i dogłębnie reżyser Maciej Sobociński musiał nie usłyszeć opowieści Becketta, że pozwolił, by "Końcówka" - rzecz napisana genialnie i dla świata całego bezlitośnie - zmieniła się w zestaw sentencji, które ni ziębią, ni grzeją, a jak wzruszają, to tylko w jakiś kuriozalny, przedszkolny, ciepły sposób.

Nie usłyszeć Becketta, to nie usłyszeć zasady pierwszej - tej mianowicie, że akurat u tego pisarza, akurat w tym dziele, nie ma liter zbędnych i nie ma liter, które można zamienić na inne litery.

Jeśli Beckett powiada: "Pośrodku, w fotelu na małych kółkach, przykryty starym prześcieradłem siedzi Hamm" - oznacza to po prostu, że gdy nie będzie fotela na małych kółkach, zmieni się dokumentnie wszystko i cały świat opowieści budować będzie trzeba od początku. I coś jeszcze, coś grubo poważniejszego. Ten nowy świat nigdy nie będzie rozsypanym, starym, przez Becketta napisanym światem. Czym więc będzie? Czym i po co, skoro opowieść Becketta jest konstrukcją doskonałą?

U Sobocińskiego Hamm (Juliusz Krzysztof Warunek) dynda na czerwonej cyrkowej huśtawce. Jest klaunem. Chyba, bo głowy nie dam. Drugim klaunem - choć też głowy nie dam - będzie Clov w wykonaniu Marcela Wiercichowskiego. Dlaczego klauni? Światłem opowieści miało być światło szarawe, nieustające, jakby martwe (u Becketta monotonia to jakość specjalnie bolesna). U Sobocińskiego często migają kolorowe żarówki. Dlaczego cyrk? Miało być wnętrze bez mebli. A co jest? Owszem, nie ma mebli. Poza ogromnymi, karmazynowym pluszem obitymi taboretami z aluminium - jest pustka. Ale co w takim razie sądzić o dziesiątkach kilogramów białego piachu zalegającego na całym prostokącie sceny? Sądzić, że to trociny? I czekać na foki, które zaraz za treserem tu wkicają z kolorowymi piłkami na wąsatych ryjach?

Zostawiam resztę detali. Mógłbym tak o detale pytać i na odpowiedź czekać w nieskończoność. Zostawiam drobiazgi, bo Sobociński czyni rzecz naprawdę gruntowną. Otóż, dokumentnie wykreśla postacie Nagga i Nell, stareńkich rodziców Hamma, którzy już na amen tkwią w kubłach na śmieci, marząc o codziennej porcji papki. Sobociński skraca oryginał o głowę goryczy naprawdę ciemnej. Bo właśnie tym są u Becketta bezzębne prawie trupy, rezydenci kubłów na resztki. Są goryczą. Są kojącym nawiasem bezlitosnej ironii, w który raz po raz to wpadają mniej lub bardziej napuszone sentencje Hamma. To dzięki trupiej uszczypliwości rezydentów kubłów Hamm zdobędzie się, by o Bogu rzec: "Drań! Nie istnieje!". Nawet ta fraza nie przekonała Sobocińskiego, by trupy zostawić przy życiu?

Co więc z "Końcówki" zostało, gdy odcięto jej dwa stare łebki goryczy? Daleki jestem od rozliczania Sobocińskiego z wierności wobec autora. Mnie wciąż chodzi o potężne moce, które tkwią w słuchaniu. Otóż, nie usłyszeć Becketta, to nie usłyszeć również zasady drugiej - tej, że sprawą w teatrze zasadniczą jest tyleż treść zdań autora "Czekając na Godota", co ton ich mówienia. Gdy się oryginał skróci o szczebiot Nagga i Nell - ton schnie, karleje, we własną parodię popadać zaczyna. Co wtedy słyszymy? Dyszenie garbusa?

Owszem, Warunek i Wiercichowski recytują głośno i wyraźnie. Ale cóż stąd, skoro jest tak, jakby im przez półtorej godziny z ust wypadały kolorowe landrynki z plastiku, a nie pełne spokojnego przerażenia słowa Becketta? Wyraźnie słyszę przez aktorów wygłaszane litery, lecz zupełnie aktorom nie wierzę. Są wciąż obok intonacji Becketta. Wracam więc do pytania: co jest na scenie w takim razie?

Gdy się "Końcówkę" skróci o starców, jest tak, jakby się dwie ostatnie sylaby, czyli "cówkę", odrzuciło. Co pozostaje? Oto moja odpowiedź! Zostaje otóż - koń. Piękne zwierzę. Piękne, ciepłe i potulne, zwłaszcza gdy jest wysoce ucywilizowaną gwiazdą cyrkowej woltyżerki.

"Końcówka" Sobocińskiego to, że powiem coś metaforycznego, właśnie taki koń. Koń garbus. Fachowo człapie wokół prostokątnej areny, nikomu żadnej krzywdy nie robi, a jeśli o dzieci chodzi - wręcz pasjami je wielbi. Jego popisowy numer to czytanie maluchom bajki "Czerwony Kapturek". Wtedy zawsze pierwsi padają klauni. Śpią jak zabici. I w ogóle fajnie jest z naszym koniem garbusem. Całkowicie bezpieczny jest, poczciwina. W pełne trosk wszelkich życie człowieka potrafi wsączyć solidną porcję lukrowanej sielanki. Chodź, garbus, sypnę ci trochę owsa. A później do kina skoczymy na komedię romantyczną wg najnowszej powieści Katarzyny Grocholi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji