Artykuły

Troszkę się zagrałam

"Gwiazda" Helmuta Kajzara w reż. Krzysztofa Czeczota we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w wortalu Teatr dla Was.

Teatr w teatrze nieodzownie oznacza smakowitości, jednak gdy rzecz dotyczy jednej tylko aktorki, nakładany na jej barki ciężar wydaje się trudny do uniesienia. Czy w sytuacji, gdy za sprawą reżyserskiej decyzji barki te i przynależny ciężar zyskują płeć męską, spektakl staje się lżejszy? Maciej Tomaszewski z pewnością podołał kilkunastu etiudom kreując żeńską postać w różnych zawodowych i życiowych okolicznościach. Czy jednak złożyły się one w całość i wystawiony na Scenie na Strychu dramat Helmuta Kajzara poruszył do głębi? Odpowiedź na to pytanie nie jest już taka oczywista.

Jak napisał w 1974 roku sam autor "Gwiazda" może być grana przez jedną lub przez wiele aktorek, a sztuka ta "może być recytowana, grana całkiem formalnie, z pełnym poszanowaniem zasad kunsztu aktorskiego, a może też wejść w nią chaos życia i przypadek". Debiutujący w roli reżysera Krzysztof Czeczot zdecydował się na skorzystanie z możliwości, jakie daje najnowsza technologia (dźwięk binuralny) i wyposażył widzów w słuchawki, dzięki którym oprócz tego, co aktor mówił na scenie, mieli oni możliwość słuchania jego wewnętrznego głosu. Sprawiło to, że wyeksponowana została warstwa akustyczna spektaklu, jednak wprowadziło też, jako dodatkowego aktora, Tadeusza Łomnickiego. Archiwalne nagrania, także wideo, przydały spektaklowi dodatkowy walor: nie tylko przypomniały sławną i lubianą znakomitość teatru, lecz i przypomniały o perspektywie czasowej, w jakiej z jednej strony pisany był tekst, z drugiej zaś - toczyły się losy aktorki.

Słuchawki na uszach nie przeszkadzały w kontemplowaniu tego, co wizualne. Scenografia Davida Zalesky'ego dobrze stworzyła klimat spektaklu. Tradycyjna aktorska toaletka i szafa na wysoki połysk z kostiumami przypominały o tym, co niezmienne i nienowoczesne. Ekrany wideo symulujące widok z okna, a niekiedy ukazujące postać "Łoma" (na przykład palącego cygaro), otwierały ciasne pomieszczenie na zewnętrzną, niejako pozaaktorską, przestrzeń. Pozwalały też zaznaczać upływ czasu - powolny, gdy ruch uliczny toczył się w naturalnym tempie, lub szybki, gdy poklatkowe zdjęcia w przeciągu niewielu sekund zamieniały dzień w noc i znowu w dzień.

Obecność na scenie muzyków grających na żywo (Adam Baron-Milwiw i Paweł Konikiewicz) nie tylko dowodziła, że akompaniament nie jest z offu, lecz także przypominała o umowności i teatralności tego, co działo się na scenie. Nie wiemy, czy taki był zamysł reżysera, lecz zarówno obsadzenie mężczyzny w roli (czy rolach) kobiet, jak i ta wirtuozowska, klawiszowa i dęta obecność stwarzały pewien dystans. Jeżeli mieliśmy, jako odbiorcy osobistych wyznań i dramatycznych ekspresji aktorki, być głęboko poruszeni, to stanowił on raczej przeszkodę, niż katalizator lub neutralną okoliczność.

O ile w poszczególnych scenach debiutujący w formie monodramu aktor poradził sobie znakomicie i 31-letnie doświadczenie na scenie przekuł w popisy, to jako całość broniły się one już nieco słabiej. Jak zauważyła Ela, granie zarówno szczęśliwych, jak i desperacko nieszczęśliwych momentów życia na tej samej sofie i w tym samym stroju, sprawiało, że trudno było wczuć się w tak radykalnie różne stany emocjonalne bohaterki. Wszystkie te uzewnętrzniane dramaty: sława i powodzenie, przekonanie o bezwartościowości i załamanie, utrata ukochanej osoby, nękanie przez policję, zlewały się w jedno i miały zbyt mało zróżnicowany przebieg. Wyeksponowanie tych, oddzielonych zapewne długimi odcinkami czasu, ważnych zdarzeń i reakcji na nie, wymagałoby zapewne innych środków, jeśli nie aktorskich, to scenograficznych, charakteryzatorskich, kostiumowych. Programowy chaos tekstu Kajzara domagał się jakiegoś okiełznania, a sam autor dał, cytowane w "Programie", przyzwolenie na taką reżyserską ingerencję. We wrocławskiej realizacji takiego polegającego na kontrastowaniu porządku było naszym zdaniem za mało.

Uważam też, inaczej niż Ela, że - jeśli miałbym płakać czy cieszyć się wraz z bohaterką, to prawdopodobnie byłoby mi łatwiej, gdyby aktorkę grała aktorka. Obsadzenie w tej roli mężczyzny, przy całej sympatii i podziwie dla pana Macieja, było według mnie najmocniejszym zabiegiem dystansującym widza od postaci. Owszem, z wielką uwagą, z pełnym napięcia zainteresowaniem, oglądałem jednego z czołowych aktorów Wrocławskiego Teatru Współczesnego, gdy wcielał się w osobę cierpiącą, słabą, nieakceptującą samej siebie. Było to doświadczenie rzadkie o tyle, że Tomaszewski zazwyczaj obsadzany jest w rolach mężczyzn pewnych siebie, dominujących, niekiedy nawet łotrowatych i śliskich, nigdy zaś w rolach kobiet skłóconych z sobą i mających pretensje do świata.

Tekst "Gwiazdy" ma duży potencjał, który płynie z koncentracji na sprawach kluczowych dla egzystencji człowieka, nie tylko aktora: poszukiwania sensu i zabiegania o to, by czuć się wartościową jednostką. "O, tu mam suchą dziurę. Mnie boli", skarży się bohaterka. "To ja się palę", powtarza. "Nigdy nie zagram wielu rzeczy, które przeżyłam", oznajmia. I już z większym dystansem dodaje: "Gdy nie ma żadnego oparcia, kapelusz". Innym razem popada w samouwielbienie, recytując swoistą litanię do samej siebie i domagając się "adekwatnego kostiumu. Bez alienacji". Hubrystyczny rys aktorów, lecz przecież nie tylko ich, uwydatnił się w słowach: "Ja nie zgadzam się, aby moje życie było tylko krótkim przeczołganiem się przez scenę teatralną. Bez znaczenia..." Przekonanie o własnym posłannictwie zaś odnajdujemy w deklaracjach w rodzaju: "Nie kłamię. Ja tylko ubarwiam prawdę. Mój zawód jest taki. Na podobieństwo" czy w - zapewne autoironicznym - "Nago zwalczałam tyranię mody".

Specyficzny, kondensujący znaczenia, a zarazem wieloznaczny, balansujący między patosem a pastiszem, język Kajzara wybrzmiewa po wielokroć. Słowa pierwszej sceny, manierycznie nieskończenie wiele razy próbowane przez aktorkę, po wielu odsłuchaniach nabierały nowego sensu. "Ja jestem tylko aktorką. Troszkę się zagrałam", powtarzał na różne sposoby aktor grający aktorkę przygotowującą się do roli aktorki. "Jestem z premedytacją jałowa. Zawodowo", kontynuował poruszając jeden z najistotniejszych tematów w życiu osób całkowicie poświęcających się pracy - temat rezygnacji z dzieci. Takich ciężkich, centralnych spraw znajdujemy zresztą w dramacie wiele, choćby trudną relację z matką.

Spektakl miał jedną uderzającą cechę. Otóż, gdy już, już wydawało się, że rozmiar bałaganu poczynionego na scenie zapowiadał nieuchronny finał, akcja toczyła się wciąż jeszcze i jeszcze. Suknie wyrzucone z szafy na podłogę, zakrwawiona twarz, metaliczne konfetti wystrzelone pod szubienicą - wszystko to okazało się za mało, by doprowadzić do ostatecznego upadku aktorki. To przedziwne odradzanie się i przychodzenie do siebie po mocnych uderzeniach chaosu i degrengolady dobrze obrazowało kryzysy i wychodzenie z nich, nieszczęścia i adaptacje, które dotykają ludzi w ogóle, nie tylko ludzi teatru. Ulegająca zabałaganieniu scenografia pomagała ukazać dzielność bohaterki, która na tle pobojowiska potrafiła skorzystać z toaletki i zmyć z twarzy krew. Dopiero ostatnia, filmowana już poza na korytarzu i przed wyjściem z teatru sekwencja, doprowadziła do fabularnego końca. Czyżby dla aktora najbezpieczniejszym miejscem była jednak scena?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji