Artykuły

Czego bał się Witkacy?

Na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski przebywający w Jeziorach na Polesiu Witkacy 18 września 1939 r. popełnił samobójstwo - pisze Agnieszka Niemojewska w Rzeczpospolitej.

Wśród naszych wrześniowych rocznic, smutnych jak cmentarny granit, jest również ta opatrzona podpisem "Witkacy". 18 września mija 77 lat od samobójczej śmierci Stanisława Ignacego Witkiewicza. Nakładem wydawnictwa Znak ukazała się właśnie książka Małgorzaty Czyńskiej "Kobiety Witkacego. Metafizyczny harem" - biografia artysty widziana przez pryzmat kobiet w jego życiu ważnych: niespełnionej młodzieńczej miłości, żony, licznych kochanek. Był bowiem Witkacy postacią "kłopotliwą" dla wielu. I to zarówno za życia, jak i po śmierci.

Wiosną 1988 r. władza ludowa miała z Witkacym spory kłopot. Trzy lata wcześniej setna rocznica urodzin twórcy teorii "Czystej Formy" stała się pretekstem do kolejnego rozbłysku międzynarodowej fascynacji jego osobą. Zobligowane tym zachodnim kaprysem do działania PRL-owskie władze postanowiły również oddać hołd "genie multiple de Pologne", sprowadzając jego zwłoki do ojczyzny z malutkich Jezior na Polesiu. Wtedy Jeziory były jeszcze polskie, ale teraz była to już sprawa poważna między bratnimi krajami i na radziecką Ukrainę wyruszyła oficjalna delegacja. Dokonano ekshumacji w trybie błyskawicznym i delegacja wróciła z trumną, która miała zostać złożona na cmentarzu na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem. Już wtedy krewni i inne osoby spoza ścisłego grona działaczy, zaangażowane w to przedsięwzięcie, miały powody, by przypuszczać, że to nie są szczątki Witkacego. Podejrzenia przerodziły się w aferę po publikacji Stefana Okołowicza na łamach "Tygodnika Powszechnego". Długo panowało przekonanie, że obok matki Witkacego pochowano szczątki doczesne jakiegoś młodego Poleszuka. Po rzetelnych badaniach, już w następnej dekadzie, okazało się, że była to kobieta.

Staś zabity przez dojrzałość

Staś - mówili o nim i sam tak o sobie pisał w listach. Nie Stach, bo to określenie zarezerwowane było dla Stanisława Witkiewicza-ojca, malarza, pisarza, a przede wszystkim architekta, twórcy stylu zakopiańskiego, człowieka poważanego przez współczesnych i rodzinę, spadkobiercy rodowej tradycji patriotycznej i osobistości w polskim środowisku kulturalnym.

Trudno orzec, czy Staś pragnął wydobyć się z tego cienia. Na pewno nie od razu. Najpierw korzystał z błogosławieństw edukacji domowej, pozaszkolnej, bo ojciec w dobry wpływ szkoły nie wierzył. Dzięki takiemu nauczaniu, prowadzonemu prywatnie przez wybranych mentorów, młody Witkiewicz wkroczył z impetem w świat literatury, teatru, wyobraźni plastycznej, nawet muzyki. Poznał najodważniejsze ekspresje myśli europejskiej swoich czasów. Ale dojrzewanie jest zerwaniem więzi. Młodzieńczy etap budzenia wszelakich talentów zamknął więc - warszawianin z urodzenia i wczesnego wychowania - studiami w murach krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, wbrew woli swojego rodzica. Bunt raz nakarmiony staje się nieokiełznany. W poszukiwaniu dojrzałości Staś zaczął podróżować: po przyjaciołach, po muzeach, po metropoliach. I buduarach. Potem podjął decyzję przełomową: w obliczu wykluwającej się wojennej zawieruchy wrócił do kraju i zaskakując niemal wszystkich wokół siebie - najbliższych raczej nieprzyjemnie - zaciągnął się do armii rosyjskiej, by o kształt przyszłej polskości walczyć pod godłem carów. Znalazł się więc po innej stronie frontu niż jawiący się już wtedy polskim sercom jako powiernicy nadziei strzelcy z Kompanii Kadrowej Piłsudskiego. Oficer lejb gwardii, walczący ponoć mężnie, ranny, obecny w końcu przy agonii imperium i narodzinach nowego, rewolucyjnego ładu, raczej milczał później o tych wydarzeniach, chyba że ich śladów szukać w proroczych, przerażających wizjach przyszłości, które zawarł w powieściach i dziełach dramatycznych.

Dość rzec, że powrócił z apokalipsy wojennej jako człowiek odmieniony i na dalsze odmienianie gotowy. Obrazy powstałe w tym czasie sygnowane są już "Ignacy Witkiewicz", a u schyłku tej fazy dorastania, co oznaczało symboliczną i nieodwołalną śmierć "Stasia", zamanifestowała swe narodziny na nich i w pismach nowa tożsamość - Witkacy.

Witkacy tworzy (siebie)

W "Pożegnaniu jesieni", powieści z 1927 r., autor kazał mówić bohaterowi: "jednak na dnie istnienia, u samych jego podstaw, tkwi jakiś piekielny nonsens i to nonsens nudny". Zdanie to, choć jak niemal każdy cytat wyrwane z kontekstu, całkiem zgrabnie prowadzi ku istotnym wymiarom twórczości i życia dojrzałego Witkacego. Odsłania się tutaj niewątpliwie osobowość unikalna, bogata i ekscentryczna, z którą długo nie potrafili się uporać ani rówieśnicy, ani późniejsi interpretatorzy spuścizny intelektualnej. W wyobrażeniach potocznych trzeba ją było w imię jakiegokolwiek zrozumienia zbanalizować, do dzisiaj zatem Witkacy dla wielu to pojemne, ale proste naczynie, w którym mieszają się szaleństwo, narkotyki, erotomania, bufonada, pogarda dla zwyczajności, egocentryzm na koturnach, rozmemłanie szlachecko-inteligenckie i w ogóle obraza boska. Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że rozległością i oryginalnością swoich eksploracji, by wymienić choćby eksperymenty narkotyczne w procesie twórczym, dawał asumpt do takiego uproszczenia.

Nie wolno jednak zapominać, że Witkacy należał do tego samego pokolenia w sztuce polskiej, czy też raczej formacji intelektualnej, co Gombrowicz i Schulz. I w zgodzie z jej niepokornym i niezależnym duchem pytał o Tajemnicę Istnienia, budując odpowiedź na doświadczeniu własnym i doświadczeniu swojej epoki - XX w. Dlatego na piedestale stawiał indywidualizm w opozycji do masy i masowości, które to zjawiska go przerażały. Z tego powodu nie postrzegał teraźniejszości jako zrodzonej z różnych dróg wydeptanych w przeszłości, a to jest wszak tendencja w polskiej myśli - rozpiętej pomiędzy romantyzmem a pozytywizmem - wciąż dominująca, ale jako zapowiedź źle rysującej się przyszłości. Tworzył antyutopie ukazujące świat narzuconej szczęśliwości i "znormalizowanych umysłów", zanim jeszcze świat zrozumiał znaczenie pojęcia "totalitaryzm". Drążył w metafizyce, bo w niej widział fundament niepowtarzalności człowieka. Był radykalny, bo czasy wymagały radykalnych deklaracji. I kreował siebie - wszak to była najbardziej podstawowa realizacja tego programu.

Elementami autokreacji były więc zaangażowania w ruchy awangardowe, jak współudział w pracach formistów, wówczas chyba najśmielszych polskich plastyków. Gdy pasja formistów wygasła, Witkacy skupił się już konsekwentnie na karierze solowej. I tak oto doszło do powstania legendarnej Firmy Portretowej "S.I. Witkiewicz", z ambicjami wysoce profesjonalnego zakładu usługowego i z własnym regulaminem, który otwierało motto: "Klient musi być zadowolony. Nieporozumienia wykluczone". Witkacy był portrecistą znakomitym, a do tego stał się modnym, ale nie przestał być artystą - radykalnie złośliwym. Iluż klientów opuszczało Firmę śmiertelnie obrażonych?

Stwarzanie siebie uprawiał Witkacy nawet na poziomie języka. Irytował i rozgrzewał do białości czytelników i krytyków neologizmami, ortografią kaleczoną z perfidną premedytacją, składnią nieforemną i egzaltowaną, groteskowością dialogów i naturalizmem peregrynacji anatomicznych, zwłaszcza w scenach erotycznych - równocześnie zresztą leksykalnie wybujałych. Przede wszystkim zaś własnej egzystencji nadawał nieustannie rys jakiś karnawałowy, teatralny. Pisał często w listach, jak źle się czuł, mówiąc po Gombrowiczowsku, z przypisaną gębą wariata, narkomana i alkoholika - a przecież skarżył się na te pomówienia tak otwarcie i z takim zaangażowaniem, że można się w tym doszukiwać pewnej ambiwalencji. Dbał o kostium oryginała i artysty rodem z najkrzykliwiej powichrowanej modernistycznej bohemy i takież zachowania prowokował w otoczeniu. Okoliczności zaręczyn w zakopiańskiej willi żona, Jadwiga Witkiewiczowa, tak wspominała: "(...) działy się tam niesamowite rzeczy, między innymi Tomasz Zan we fraku i Gucio Zamoyski skakali z balkonu pierwszego piętra na śnieg - szczęśliwie nic im się nie stało". Wypowiedzi o znacznym ciężarze merytorycznym przeplatał absurdem. A w relacjach z kobietami przystojny, miodousty, czasami zniewalająco czuły, a czasami boleśnie konkretny erudyta był po prostu nieobliczalny. Z czego się wielokrotnie w listach do nich tłumaczył. Jego korespondencja to zresztą skarbiec wiedzy osobny, niezwykle bogaty, odsłaniający prawdziwe oblicze Witkacego.

Krztuszę się i duszę

Wiemy, co się 18 września 1939 r. wydarzyło. Są relacje. Czesława Oknińska-Korzeniowska, ówczesna kochanka artysty, szczegółowo opisała ostatnich 13 dni życia Witkiewicza; pamiętała ostatnie godziny, słowa, gesty. Ponoć zmieniała później niektóre fragmenty, badacze jednak wciąż traktują jej wspomnienia jako wiarygodne. Zostawili też świadectwa uczestnicy zaimprowizowanego pogrzebu. Data w każdym razie nie budzi wątpliwości. I należałoby zamknąć w tym miejscu wątek, gdyby właśnie nie data. Przywoływana bowiem zawsze w kontekście historycznym, narzuca oczywisty bieg skojarzeń: po wkroczeniu wojsk radzieckich Witkacy, już od wielu dni dzielący los z tłumami uchodźców podążających na wschód w ucieczce przed Niemcami, decyduje się swój własny exodus zakończyć. W oczach potomnych decyzja ta nabierała wymowy politycznej, do tego stopnia, że twórca, choć nieżyjący, przez cenzurę uważany był przez wiele lat panowania "najlepszego z ustrojów" za niebezpiecznego.

Trzeba więc choćby w kilku słowach kontekst ten rozszerzyć. Jak śpiewał o Witkacym cytowany w śródtytule Jacek Kaczmarski, artysta bał się zagłady świata. Nie tylko tej urzeczywistniającej się złotą polską jesienią 1939 r. Zagłady całego znanego mu świata. Końca czasu arystokracji ducha, jednostek mówiących bez strachu swoim głosem, wolności myśli i prawa do samostanowienia, końca wielobarwności kultury, sztuki nieskrępowanej, niesprowadzalnej do żadnego wspólnego dla wszystkich mianownika wartości istnienia. Witkacy bał się zagłady, która nie będzie zamknięciem dziejów, lecz ich przeobrażeniem w produkt masowy dla konsumenta masowego, bezrefleksyjnie zadowolonego z tego, co ma, i z amputowaną potrzebą osiągnięcia czegoś więcej. Miałby to być kres takiego nienasycenia, jakie do tej pory wprawiało w ruch rodzaj ludzki.

Zdawał sobie sprawę i z tego, że ta zmiana jest nieunikniona, niepowstrzymana, masy dostrzegły już horyzont nowego, wspaniałego świata. A jemu pozostało jeszcze jedno wyjście: może odmówić udziału w tej ewolucji. Bo jak powiedział w "Szewcach": "Teraz się zacznie ta nieprzyjemna komedia, jak na dzisiejsze czasy konieczna, której nie wypada mi w niewinności mej życiowej oglądać". Ot, i całe zawitkacenie.

--

Na zdjęciu: wystawa portretów i autoportretów S. I. Witkiewicza "Witkacy. Psychoholizm", Galeria Sztuki Współczesnej Bunkier Sztuki, Kraków, 30 kwietnia 2009 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji