Artykuły

Człowiek uwikłany w miłość

- Od dawna szukałem chwytu teatralnego, dzięki któremu będę mógł tę historię przenieść do teatru. I dopiero obrazy pani Wandy [Fik-Pałkowej] podpowiedziały mi formę konstruującą tę opowieść - mówi BOGDAN CIOSEK, reżyser "Tristana i Izoldy" w Teatrze Groteska w Krakowie.

Dzieje Tristana i Izoldy to jedna z najpiękniejszych historii o miłości, teatr jednak rzadko po nią sięga...

- Obecnie przywołuje ją scena Teatru Współczesnego w Szczecinie, w adaptacji i reżyserii Ireny Jun. Ale też, przyznam, niedokładnie prześledziłem historię wystawień, bo niewiele z niej dla reżysera wynika. Każdy bowiem, kto chce ten rozległy romans rycerski inscenizować i tak musi na nowo go adaptować, wyłuskując dla celów własnej interpretacji odpowiednie wątki, postaci i wydarzenia. Oczywiście osią zdarzeniową będą zawsze dzieje miłości pary bohaterów, ale już sposób ich ukazania i zawiązanie węzła dramaturgicznego należy do adaptatora.

Co Pana ujęło w tej historii?

- Dzieje Tristana i Izoldy znamy z opery Wagnera, lecz przede wszystkim z prozatorskiej adaptacji dokonanej na początku ubiegłego stulecia przez francuskiego mediewistę Josepha Bediera, który odwołał się do zachowanych fragmentów wczesnośredniowiecznych rękopisów. Jednak pierwocin tej opowieści należy poszukiwać w głębi dziejów niespisanych, w tradycji kultury celtyckiej. Do tych mitycznych korzeni starałem się dotrzeć, odrzucając uładzoną, melodramatyczną wersję Bediera. Traktuję tę legendę jak historię mityczną, tkwiącą w głębiach naszej ludzkiej podświadomości. Historię człowieka skazanego na kaprysy losu, który tu utożsamiony został z tkwiącą w nas ciemną siłą, którą romantycznie nazwaliśmy miłością. Ta stara, mądra opowieść ukazuje ją jako potworną energię, która potrafi wyzwolić ze słabej, ludzkiej istoty wielkie gesty odwagi i poświęcenia, ale także rozniecić płomień pożądania i nienawiści. Miłość - jak narkotyk. Jest w tym błysk jasności, ale i jądro unicestwienia. Miłość, która potrafi zwyciężyć Zło, ale często za cenę przekroczenia: dobrych obyczajów, norm społecznych, etycznych i religijnych - tabu.

I prowadzi do zdrady, wiarołomstwa...

- A zarazem, mimo łamania tych wszystkich zasad - i to jest w tej historii także intrygujące - para bohaterów nie zostaje potępiona. W tej opowieści Bóg sprzyja kochankom.

W końcu jednak kochankowie spoczną w grobie, i to młodo...

- Ale wcześniej, zanim polegną w tym straceńczym boju, są w nadprzyrodzony sposób wielokrotnie ratowani z opresji. Bóg sprzyja tym, co miłują drugiego bardziej niż samych siebie. Miłosierdzie Jego jest bowiem większe niż prawa, które ustanowił.

Dzieje Tristana.i Izoldy rozgrywają się na przestrzeni lat, wielu krain, na lądzie i morzu. Jak Pan sobie poradził z tym inscenizacyjnie - zobaczymy tak wszechobecne dziś w teatrze ekrany i dokrętki filmowe?

- Nie, chociaż po raz pierwszy stosuję animację komputerową. Ale nie dla realistycznego uwiarygodnienia opowieści, lecz by ją zanurzyć w aurze transcendencji, przywołując żywioły Ziemi, Wody, Ognia i Powietrza, przed którymi - wybaw nas Panie.

Podobnie jak w nagrodzonej Balladynie łączy Pan żywego aktora i lalki?

- Tak, traktując lalki jako totemy, swoiste medium przywracające pamięć piątce młodych, całkiem współczesnych ludzi. Zdrewniała, a jednak utajona obecność marionety wywołuje obumarłe emocje z podświadomości moich bohaterów.

Lalki jak i scenografię zaprojektowała Wanda Fik-Pałkowa...

- Od dawna szukałem chwytu teatralnego, dzięki któremu będę mógł tę historię przenieść do teatru. I dopiero obrazy pani Wandy podpowiedziały mi formę konstruującą tę opowieść; zobaczyłem dziwne szafy - ołtarze poliptyczne, a z nich wydobywające się skłębione grupy postaci. Płynął z nich wręcz mistyczny nastrój. Naturalne było zatem, że zaprosiłem panią Wandę do współtworzenia spektaklu, a tym samym do powrotu do zajęcia scenografa, wykonywanego przez nią kiedyś i w Grotesce, gdy mieściła się jeszcze przy ul. Św. Jana.

W jakim nastroju będziemy opuszczać Groteskę po Pana inscenizacji?

- Choć pokazuje ona, że miłość jest i szczęściem, i cierpieniem, to jednak chciałbym, by widzowi towarzyszyła nadzieja. Taki teatr najbardziej lubię - jeśli wzrusza, ale i daje widzom poczucie wewnętrznej radości. Moim marzeniem jest, by widz wyszedł z naszego przedstawienia przepojony taką radością, takim, po kantorowsku rozumianym wzruszeniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji