Artykuły

Krzysztof Mieszkowski: Teatr jest po to, żeby grać

- Teatr publiczny ma szukać, zadawać niewygodne pytania, a kiedy trzeba, także wstrząsać. To się urzędnikom nie podoba. Chcieliby oglądać coś pod swój mierny gust - z Krzysztofem Mieszkowskim byłym, dyrektorem Teatru Polskiego we Wrocławiu i posłem Nowoczesnej, rozmawia Mike Urbaniak w Wysokich Obcasach.

Chciałem z tobą o teatrze.

- Proszę cię bardzo.

Ale rozmawiam z dyrektorem teatru czy politykiem?

- Z byłym już dyrektorem. I politykiem.

Dlaczego nim zostałeś?

- Decyzja o tym, żebym kandydował do Sejmu, co chcę bardzo wyraźnie podkreślić, została podjęta wspólnie ze współpracownikami. Byliśmy wówczas w fatalnej sytuacji finansowej i uznaliśmy, że ta propozycja jest dla teatru ostatnią deską ratunku. Ratunku dla publicznej, ambitnej sceny, która boryka się od lat z dużymi problemami.

Akceptację dla mojego kandydowania uznałem za wyróżnienie i dowód zaufania. Podobnie jak propozycję startu w wyborach do Sejmu, i to z pierwszego miejsca, bo ludziom sztuki rzadko składa się takie oferty. Wiedziałem, że będę w parlamencie walczył o to, żeby kultura odzyskała należne jej miejsce, bo jej marginalizacja jest rzeczą skandaliczną.

Ale zostając posłem Nowoczesnej, upolityczniłeś kierowany przez siebie teatr. Politycy, którzy z racji sprawowanych funkcji decydują o losie Teatru Polskiego, widzieli w tobie już nie tylko krnąbrnego dyrektora, ale też działacza wrogiej im partii.

- Niczego nie upolityczniłem, bo polityka rządzi teatrem od dawna. Zobacz, jak jest skonstruowana ustawa Bogdana Zdrojewskiego o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej. W komisjach konkursowych wybierających szefów teatrów na dziewięć miejsc pięć jest zarezerwowanych dla polityków - trzech deleguje samorząd, dwóch ministerstwo. Wybór dyrektora jest więc polityczną decyzją, czasem, jak w przypadku Teatru Polskiego, podejmowaną przez egzotyczne - żeby nie powiedzieć kuriozalne - sojusze i zawczasu ustawioną w resorcie kultury.

Wybranie na mojego następcę w teatrze Cezarego Morawskiego, aktora znanego głównie z seriali i z narażenia Związku Artystów Scen Polskich na utratę ponad 9 mln zł, przekroczyło granice bezczelności i wywołało protest, jaki w naszym teatralnym czy - szerzej - kulturalnym środowisku zdarza się raz na kilka lat, bo zwykle jesteśmy podzieleni. Choć uważam, że zjednoczyć powinniśmy się już w zeszłym roku, kiedy minister Piotr Gliński próbował ocenzurować przygotowywaną u nas "Śmierć i dziewczynę" w reżyserii Eweliny Marciniak. Wtedy podejrzewano mnie o tajemny plan marketingowy, służący promocji spektaklu przez skandal, a my walczyliśmy o wolność wypowiedzi artystycznej.

Ludzie kultury rzeczywiście stanęli tym razem murem za Teatrem Polskim, ale wielu bardzo nie spodobała się twoja konferencja prasowa z Ryszardem Petru. Wziąłeś teatr na partyjnego zakładnika?

- Oskarżanie mnie czy Nowoczesnej o wzięcie Polskiego na zakładnika jest zwyczajną hipokryzją. Przypominam, że w zeszłym roku Ryszard Petru był jedynym politykiem, który przyjechał do teatru i głośno sprzeciwił się próbom cenzury. Nie zapraszałem go. Sam zadzwonił i zapytał, jak może pomóc. I nie tylko nie widzę w tym nic niestosownego, ale wręcz życzyłbym sobie, żeby obok mnie stali politycy także innych opcji. Przypominam, że listy w obronie naszego teatru wystosowały tym razem także Platforma Obywatelska, Zieloni i Partia Razem. Ucieszyło mnie to.

Zniesmaczonym moim wystąpieniem z Ryszardem Petru radzę, by przestali śnić i wrócili do rzeczywistości, a ona wygląda tak, że albo weźmiemy sprawy w swoje ręce, albo kultura zawsze będzie traktowana jak piąte koło u wozu. Wiem, że to bardzo wygodne brzydzić się partyjniactwem, ale to partie są w Sejmie, to politycy podejmują decyzje i w związku z tym będę występował na konferencjach prasowych z przedstawicielami wszystkich opcji politycznych, którym kultura nie jest obojętna.

Zerwijmy z myśleniem, że społeczeństwo służy politykom, a nie politycy społeczeństwu. Nie budujmy barykad między światem polityki i światem kultury, bo do końca życia będziemy żebrać pod partyjnymi drzwiami. Wiem, że ten negatywny stosunek wynika ze skundlenia polskiej polityki, ale zamiast się od niej odwracać, proponuję ją zmieniać. Ja próbuję. Nie wiem, czy mi się uda, ale trzeba próbować. Inaczej przegramy walkę o przyszłość kultury i demokrację. Z tym że sztuka bez demokracji sobie poradzi, a demokracja bez sztuki już nie.

Kierowałeś Teatrem Polskim we Wrocławiu przez dekadę. Nie rozważałeś tego, by - skoro ataki na ciebie tak bardzo się ostatnio nasiliły - zaproponować zarządowi województwa dolnośląskiego następców, którzy byliby dla niego do zaakceptowania i jednocześnie gwarantowaliby utrzymanie wysokiego poziomu artystycznego?

- A może powinienem ustąpić dziesięć lat temu, kiedy zaatakowano mnie po raz pierwszy? Może wszyscy dyrektorzy teatrów powinni rezygnować ze stanowisk, kiedy coś się nie spodoba politykom? To jest niepoważne.

Gdy kierowałem Polskim, nieustannie godzono w mój status społeczny, bo rozpowszechniana przez urzędników opinia o mnie jest taka, że jestem niegospodarnym dyrektorem. Nie tym, który odniósł wraz z zespołem spektakularny sukces artystyczny, ale nieudacznikiem mającym problemy z liczeniem. Skąd to się wzięło? Stąd, że Teatr Polski we Wrocławiu cierpi na strukturalne zadłużenie. W kasie teatru co roku brakuje ok. 3,5 mln zł, które pozwoliłyby mu normalnie funkcjonować. Niska dotacja od dolnośląskiego marszałka (sami generujemy z biletów i wyjazdów na festiwale ok. 5 mln zł rocznie) sprawia, że właściwie powinniśmy opłacić koszty stałe (rachunki i pensje) i nic nie grać.

A ty chciałeś grać i zadłużałeś teatr.

- Nie tylko chciałem, ale też musiałem, bo to jest statutowy obowiązek publicznego teatru.

Teatr jest po to, żeby grać. I to grać ambitnie. Dawać publiczności szanse na konfrontację z ważnymi ideami, problemami i najwybitniejszymi twórcami.

Przez lata uczyliśmy widzów nowego języka artystycznego i nieustannie z nimi dialogowaliśmy. Powstało między nami przymierze. Dowodem na to jest nie tylko stuprocentowa frekwencja, ale też obywatelskie zaangażowanie w obronę Polskiego. Nas broniła publiczność. I oczywiście zespół, z którym na dziurawej łajbie dopłynęliśmy do niejednego artystycznego portu.

Nie można płynąć dalej z nowym kapitanem? Michał Zadara, doceniając to, co osiągnąłeś w Polskim, powiedział, że dziesięć lat jest wystarczającym okresem w dyrektorskim fotelu jednej instytucji.

- Ten argument jest bez sensu. Można by go wziąć pod uwagę, gdyby teatr pod moim kierownictwem przestał się rozwijać, wystawiał haniebne spektakle, miał niską frekwencję. A Polski rozwijał się znakomicie, zaplanowałem kolejne premiery. Najbliższą miał być "Proces" Franza Kafki w reżyserii Krystiana Lupy. Niedawno byliśmy w Awinionie i Pekinie. Na przyszły rok mamy zaproszenie do Odéon Théâtre de l'Europe w Paryżu, do Seulu, Tokio i Montrealu... Czy to są powody do zmiany dyrektora?

A Michała Zadarę chciałbym zapytać, czy dyrektor jakiegokolwiek teatru pozwoliłby mu wystawić w całości "Dziady" Adama Mickiewicza. Czy mógłby gdzie indziej wyreżyserować to niemające precedensu, trwające 14 godzin przedstawienie? Otóż nie. Nie mógłby tego zrobić w żadnym innym teatrze z żadnym innym dyrektorem. To ja podjąłem tę decyzję, zadłużając oczywiście teatr. I żeby była jasność: jestem z niej bardzo dumny.

Ale dyrektorów powołuje się na kadencje, które - gdy się kończą - mogą zostać przedłużone albo nie i wtedy ogłasza się konkurs, by dać szansę innym. Urząd marszałkowski postanowił, że po dziesięciu latach nie chce ci już przedłużać kadencji, a ty się obraziłeś.

- Na nikogo się nie obraziłem. Uważam tylko, że nie było żadnego powodu, dla którego postanowiono nie kontynuować pracy ze mną w odnoszącym wielkie sukcesy teatrze, a kreując reguły dotyczące zarządzania instytucjami sztuki, nie można wprowadzać biurokratycznych norm. Teatr to nie fabryka. Jeśli nie będziemy tego bronić, zostanie skomercjalizowany i spauperyzowany. Będzie zmuszony do grania spektakli lekkich i przyjemnych, a od tego są sceny prywatne, a nie publiczne.

Za co właściwie tak cię od lat nienawidzą odpowiedzialni za kulturę wrocławscy politycy i urzędnicy?

- Za program Teatru Polskiego, który uważają za pedalski, wulgarny, antypolski, polityczny, i dodaj, co tam jeszcze chcesz. Teatr publiczny ma szukać, zadawać niewygodne pytania, a kiedy trzeba, także wstrząsać. To się urzędnikom nie podoba. Oni chcieliby oglądać coś pod swój mierny gust. Są przekonani, że skoro są tzw. organizatorami instytucji kultury, decydują o ich budżetach, to mają prawo decydować, co w owych instytucjach się dzieje. Teatr nie jest dla urzędników, ale dla publiczności.

My w Polskim zawsze byliśmy przeciwko władzy. Nie politycy wyznaczali nam granice w sztuce, ale artyści. I za to właśnie nas, a szczególnie mnie, nieustannie atakowano. Także politycy Platformy i PiS. Czy wiesz, że Rafał Dutkiewicz, prezydent Wrocławia - Europejskiej Stolicy Kultury - od dziesięciu lat nie był na żadnym przedstawieniu w Teatrze Polskim?

Nie żartuj sobie.

- To nie jest żart! Nie tylko nie przychodził na spektakle, ale także odmawiał wsparcia naszego teatru, choć wielokrotnie go o to prosiliśmy. Chcieliśmy, żeby według niemieckiego modelu Teatr Polski był współfinansowany przez miasto, województwo i ministerstwo. Prezydent nie uznał za stosowne, by nam finansowo pomóc, chociaż jeżdżąc po całym świecie, sławimy Wrocław.

Tymczasem mimo wielkiego protestu środowiska kultury zarząd województwa dolnośląskiego przy wsparciu ministra Glińskiego powołał na dyrektora Teatru Polskiego Cezarego Morawskiego. Co to oznacza dla teatru?

- Decyzja, by czołową polską sceną kierował człowiek niekompetentny, który został dyrektorem w wyniku ustawionego konkursu, jest szokująca. Morawski nigdy nie kierował żadnym teatrem, nie ma właściwie żadnych osiągnięć artystycznych. Zaproponowany przez niego repertuar to zwyczajna kpina z publicznego teatru, a zapowiedź ściągnięcia do Wrocławia warszawskich celebrytów jest obraźliwa dla wybitnych aktorów tworzących zespół artystyczny Teatru Polskiego. Kiedy Morawski przyjechał do Wrocławia, aktorzy przywitali go na dworcu i wręczyli mu bilet powrotny do Warszawy. Nie przyjął go. Na naszych oczach zniszczono jedną z najważniejszych polskich scen.

***

Krzysztof Mieszkowski (ur. 1956) jest krytykiem teatralnym, redaktorem naczelnym "Notatnika Teatralnego". W latach 2006-16 kierował wrocławskim Teatrem Polskim, z którego uczynił czołową scenę krajową. W ub. roku jako kandydat Nowoczesnej został wybrany do Sejmu, gdzie jest wiceprzewodniczącym komisji kultury i środków przekazu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji