Susłowie na letnisku
"Letnicy" Maksyma Gorkiego to nie jest sztuka, którą łatwo można skokietować współczesnego widza, przyzwyczajonego przez kino akcji do dynamicznie rozwijających się wątków fabularnych.
Akcji nie ma tu prawie wcale, przed oczami publiczności snuje się korowód zblazowanych postaci, ludzi przegrywających życie, usiłujących dość rozpaczliwie czepiać się skrawków wartości. Czego się tu jednak "uczepić", gdy wokół - niczym u Gombrowicza - tylko "nuda, zgaga i dewena"?
Bohaterowie "Letników", uwikłani we własne niemożności, szukają źródeł swoich niepowodzeń u swych życiowych partnerów. Że owe źródła tkwić mogą w nich samych, przekonują się dopiero po solidnym upiciu się. Wódka, nieodłączny "przyjaciel" każdej sfery Wielkiej Rosji, wyprowadza z zakamarków duszy rzeczywiste pragnienia, urojenia, lęki.
Poprzez nagromadzenie postaci, psychologicznych i intelektualnych "dewiacji" sztuka Gorkiego nie ma opinii łatwej do grania. Jacek Orłowski przystępując do jej realizacji ze studentami IV roku Wydziału Aktorskiego łódzkiej PWSFTViT miał zatem zadanie ogromnie trudne. Wydaje się, że największym kłopotem było przekonanie współczesnych dwudziestokilkulatków do problemów, które chyba ich udziałem jeszcze być nie mogą.
Zwycięsko z całego przedsięwzięcia wyszli zawodowcy. Reżyser, operujący prostymi i czytelnymi środkami, zaskakujący kilkoma pięknymi scenami (zwłaszcza sceną pikniku: brawurowo wykorzystana przestrzeń teatralna) oddał klimat tego niezwykłego letniska: gry pozorów, tęsknot, bojaźni, miłości i nienawiści. Ewa Beata Wodecka, dysponując z pewnością minimalnymi funduszami, kilkoma detalami zaznaczyła miejsce akcji i zrymowała się doskonale z reżyserem w scenie pikniku. Może tylko kostiumy były nie takie, jakie chciałbym zobaczyć, ale cóż: pieniądze, pieniądze, pieniądze... Świetną muzykę, będącą integralną częścią nastrojów realizacji, skomponował Maciej Pawłowski.
A sami bohaterowie: najlepsi byli ci, którzy podążając za reżyserem zrozumieli nie tylko jego intencje, ale i odtwarzane przez siebie postaci. I tu jedno "ale" do reżysera: nie okiełznał pewnych temperamentów: Mariusza Słupińskiego, Bartłomieja Świderskiego i Agnieszki Dygant. Wybaczam to jednak, bo choć może zaszkodziło to nieco "Letnikom", to całości spektaklu "bałamutnie" wyszło na dobre.
Świderski i Dygant (grający małżeństwo Susłowów) pozwolili sobie dać koncert gry. Skutkiem tego wydawało się, że oto nie oglądamy "Letników", a... "Susłowów". Chłopak i dziewczyna zagrali z całą siłą manifestującego aktorstwa, wnosząc na scenę czystą i szlachetną prawdę. Na sceny z ich i Słupińskiego (Basow) udziałem czekało się wręcz niecierpliwie. Błyskotliwe i dowcipne dialogi podawali szczerze i naturalnie tak samo, jak cierpkie i dramatyczne monologi. W tej trójce upatrywałbym sporych nadziei, bo swą premierową grą obiecali bardzo wiele.
Pomiędzy występującymi w pozostałych rolach nie było już takiej przepaści, z tym jednak, że zdecydowanie lepiej niż panie wypadli panowie. Pośród dam zwróciła na siebie uwagę niewielkim epizodem Joanna Król, ale to studentka dopiero II roku. Jeśli nauka "nie pójdzie w las", powinniśmy za dwa lata mieć udany dyplom.
"Letników" zagrano w Teatrze Powszechnym. Widzowie zasiedli na scenie, aktorzy do swej dyspozycji mieli proscenium i całą widownię. Pomysł, jak napisałem, okazał się znakomity. Od kilku tygodni trwają dyskusje na temat przyszłości Teatru Studyjnego: czy przekazać jego scenę Powszechnemu czy szkole filmowej, która jako jedyna w Polsce nie posiada własnej. Trwają rozmaite "przepychanki" i trudno się dziwić: potrzeby jednej i drugiej strony są w pełni zasadne. Jakakolwiek decyzja, opowiadająca się za przyznaniem Studyjnego szkole czy Powszechnemu, będzie zła. Żałować należy, że Wydział Kultury Urzędu Miasta nie potrafi obronić tej sceny jako zupełnie niezależnej, nie umie pozwolić jej na, jak dotychczas, samodzielne istnienie. Ale może jednak znajdzie się salomonowe wyjście z sytuacji? Może obie zainteresowane strony wspólnie będą potrafiły dbać o studyjność tego teatru i nie pozwolą na jego zmasakrowanie? Dotychczasowe doświadczenie uczy, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Oby nie skorzystały na tym zapędy likwidatorskie.