Artykuły

Gabriela Kownacka i małe zbrodnie małżeńskie

- Opinie aktorów, w rodzaju: "Mój Boże, tak strasznie przeszkadza mi popularność", albo: "To okropne, że kojarzę się z taką, a nie inną rolą" - są żałosne - mówi GABRIELA KOWNACKA. W białostockim Teatrze Dramatycznym trwają ostatnie próby do spektaklu - "Małe zbrodnie małżeńskie" z jej udziałem.

O kłopotach damsko-męskich, o dziennikarskim newsie i pewnej rodzinie zastępczej, wreszcie o tym, jak guru teatru niezależnego Jerzy Grotowski nie chciał ślicznej blondynki - opowiada znana aktorka Gabriela Kownacka. W białostockim Teatrze Dramatycznym trwają właśnie ostatnie próby do najnowszego spektaklu - "Małe zbrodnie małżeńskie" wg Schmitta w reż. Ewy Marcinkówny. Aktorka gra w nim wraz z Piotrem Dąbrowskim, szefem teatru. Premiera - za tydzień, 11 marca

Monika Żmijewska: Wygląda na to, że "Małe zbrodnie..." to Pani pierwszy spektakl w terenie, zagrany z miejscowym teatrem?

Gabriela Kownacka: Rzeczywiście, wcześniej nie grałam poza Warszawą. Pomijając oczywiście jednorazowe spektakle w ramach teatru impresaryjnego, bo z takimi jeżdżę po Polsce dość często. Choćby z "Pozwól mi odejść" Katarzyny Grocholi, w reż. Izabeli Cywińskiej, w którym gram razem z Danusią Stenką i Janem Monczką - skądinąd jakiś czas temu zagraliśmy go również w Białymstoku. W mój zawód wpisana jest wędrówka. Wydaje mi się, że kontakt z aktorami, których się zna z telewizji, jest ludziom potrzebny. Przychodzą do teatru na znane twarze, ale bynajmniej nie po to, by dostać coś w rodzaju kontynuacji serialu, ale prawdziwe przedstawienie teatralne. Zauważyłam to już podczas grania "Pozwól mi odejść". To poważny spektakl, o umieraniu, który ludzie odbierają znakomicie - w skupieniu i ciszy. Zdaję sobie sprawę, że ludzie idąc na "Małe zbrodnie małżeńskie" przyjdą na mnie jako na Ankę z telewizyjnej "Rodziny zastępczej". A cóż to szkodzi? Najważniejsze, by wyszli z przeświadczeniem, że wzięli udział w ciekawym przedstawieniu.

Jak trafiła Pani do Białegostoku?

- Zadzwonił do mnie Piotr Dąbrowski, dyrektor Teatru Dramatycznego, proponując udział w spektaklu. Wiedział od tłumaczki, Barbary Grzegorzewskiej, że sztuka Schmitta bardzo mnie zainteresowała. A to moje zaciekawienie zaczęło się już od momentu, w którym tylko jej tekst został przez panią Barbarę przetłumaczony. Na skutek różnych okoliczności nie zdołałam przystąpić wcześniej do pracy nad sztuką, czas mijał, spektakl zdążono zrobić w teatrze Ateneum w Warszawie i w Teatrze Polskim we Wrocławiu. I oto któregoś dnia zadzwonił do mnie dyrektor Dąbrowski z pytaniem, czy chciałabym przyjechać do Białegostoku. A ja się zgodziłam.

Co takiego zaciekawiło Panią w tekście Schmitta?

- Porusza parę tematów, które wydają mi się interesujące z punktu widzenia dzisiejszych czasów. Ciekawe i dla widzów, i dla mnie. A mianowicie: jak dalece i na jakie kompromisy można iść w długoletnim związku? Jaka jest relacja między mężczyzną a kobietą w takim małżeństwie? Napisał sztukę w taki sposób, jakby dwoje ludzi w ogóle wyabstrahował z życia. Nie obarczył ich rodziną, nie ma tu ani teściów, ani żadnych cioć. Nie ma nawet znajomych. Parę tę obserwuje dogłębnie, przygląda się jej niemal jak przyszpilonym owadom. Pokazuje ich w różnych sytuacjach - co się między nimi dzieje, jak się zmieniają, jak próbują być ze sobą. Sama sytuacja jest dość sztuczna, teatralna. Ale od strony psychologii - postaci są bardzo prawdziwe. Tak - jak opisuje Schmitt - może być. W takiej sytuacji - pod ścianą - dwoje ludzi może się znaleźć. Mamy tu co prawda wątek kryminalny, który nie zdarza się wszystkim, ale autor posłużył się nim w konkretnym celu: by naszą parę postawić w pewnej ostatecznej sytuacji. Sytuacja wydaje się być bez wyjścia, ale...

Ona to Liza, kobieta z problemem.

- To postać bardzo ciekawa do zagrania, atrakcyjna psychologicznie, bo ogromnie różnorodna. Właśnie przeszła przez tzw. smugę cienia i nie radzi sobie z tym, co przynosi życie. Z przemijaniem, z tym, że czas upływa, i że jest coraz starsza. Jest alkoholiczką. Skądinąd to bardzo ciekawy wątek - dotyczy wielu kobiet, a kobiety uzależnione są dużo trudniejsze niż mężczyźni. Przede wszystkim zaś Liza nie może sobie poradzić z relacją z własnym mężem, jej równolatkiem. Wpadła w rodzaj typowego uzależnienia, jaki zdarza się w długoletnich związkach.

A on? Co z nim, czyli Gillesem?

- Schmitt stworzył mężczyznę refleksyjnego i stałego. A kobieta trzepocze tu jak liść na wietrze, obija się tak jakoś o mężczyznę, jest bardzo emocjonalna. Dlatego trudno im się odnaleźć.

Czy więc to spektakl o destrukcji i rozkładzie związku?

- Hm. Wydaje mi się, że sytuacja ekstremalna, w jakiej ta para się znalazła, doprowadziła do tego, że w końcu zaczęli ze sobą rozmawiać i naprawdę siebie poznawać. Więc chyba o całkowitej destrukcji mówić nie możemy. Tekst Schmitta, mam takie wrażenie, wyrósł z bardzo modnego obecnie zainteresowania tym, jak wielkie różnice dzielą świat mężczyzn i świat kobiet. Światy, które wydają się nie do połączenia, nie do zrozumienia, kompletnie różnych wrażliwości.

Im dłuższy związek, tym bardziej pod górkę?

- Długoletnie związki polegają na pewnym uzależnieniu, co ma swoje dobre i złe strony. Kiedyś mówiło się o tym wszystkim mniej, relacje damsko-męskie tłumaczyło się po prostu słowem: miłość. Teraz próbuje się to wszystko jakoś rozszczepiać i definiować. Kobiety ciągle próbują zrozumieć: jak to jest, że - chociaż jesteśmy silniejsze i bardziej samodzielne - to jednak mężczyzna jest nam strasznie potrzebny. Jak to jest, że nie możemy bez nich istnieć, choć wydaje nam się, że możemy. Nie możemy. Musimy choć czasem oprzeć głowę na męskim ramieniu, a nie tylko trzymać go za kark i domagać się, by sprostał naszym oczekiwaniom. Jego oczekiwania są inne, a my je zwykle bagatelizujemy. A przecież dotarcie do tych męskich oczekiwań jest bardzo ciekawe. I to jest warte sztuki, mówienia o tym. To jeden z tematów "Małych zbrodni".

Razem z Piotrem Dąbrowskim, odtwórcą Gillesa, pokażecie to wszystko w formie psychodramy?

- Chcielibyśmy, by było jak w życiu. By elementy liryczne mieszały się z komedią i dramatem. By było różnie - ironicznie, śmiesznie, zabawnie. I strasznie. Czy nam się to uda, nie wiemy. Rzecz w tym, by widz wzruszył się, śmiał i myślał.

To, co Pani mówi o kobiecej postaci w "Małych zbrodniach małżeńskich", to opowieść bardzo zaangażowana.

- Żyjemy w nadzwyczajnych, z punktu widzenia kobiety, czasach. I jeżeli udaje mi się tylko w moich rolach powiedzieć coś na temat takiego zjawiska, jak "kobieta w dzisiejszych czasach" - to bardzo się z tego cieszę. I w każdej roli usiłuję coś takiego - co mnie osobiście interesuje, z czym sama się borykam - przekazywać.

Weźmy więc taką Theo, z telewizyjnego bestselleru "Niuz" w reż. Ryszarda Bugajskiego. Czyli bezkompromisową dziennikarkę, która pewnego dnia przynosi do redakcji tzw. newsa i wbrew naciskom szefa stacji telewizyjnej decyduje się ujawnić rządową aferę.

- O, to jedna z moich ulubionych ról. Fantastycznie skonstruowana. Bugajski niemal jak w teatrze antycznym ukazał dwie postawy. Pierwsza to Theo, która uważa, że cel uświęca środki, że dojście do prawdy i jej ogłoszenie jest najważniejsze. Z drugiej strony stoi jej szef, którego zdaniem dziennikarz musi wziąć pod uwagę okoliczności. Po premierze pytano mnie często, czy utożsamiam się z postawą dziennikarki. Cóż, nie wiem. Szczęśliwie nie jestem dziennikarzem i takich pytań nie muszę sobie stawiać. Nie muszę zgadzać się z poglądami postaci, by ją wiarygodnie zagrać. Dla mnie jako aktorki ma znaczenie fakt, że lubiłam tę postać, bo miała czystą, konkretną - jak z antyku - konstrukcję psychiczną. Bardzo znacząca dla mnie rola. I cieszę się, że ten teatr telewizji miał tak niesamowitą oglądalność, był wiele razy powtarzany.

Nie irytuje Pani, że widzowie utożsamiają panią głównie z Anką z familijnego serialu "Rodzina zastępcza"?

- Oczywiście, że mnie to nie irytuje. Jeżeli świadomie przyjmuje się rolę w serialu, to z tej decyzji wynikają pewne konsekwencje. Opinie aktorów, w rodzaju: "Mój Boże, tak strasznie przeszkadza mi popularność", albo: "To okropne, że kojarzę się z taką, a nie inną rolą" - są żałosne. Aktor, przyjmując rolę w serialu, zawsze chce, by serial ten się spodobał. A jeśli się spodoba, to przecież będzie popularny, czyż nie? Cokolwiek człowiek robi, to chce, by jego działanie znalazło akceptację - nie powie mi Pani, że jest inaczej.

Jakiś czas temu Jan Turnau, autor rubryki Arka Noego w "Gazecie Wyborczej" i wierny admirator "Rodziny zastępczej", postulował o przyznanie serialowi nagrody, choćby kościelnej, za propagowanie wartości rodzinnych.

- I niemal za chwilę ją dostaliśmy! Odebrał ją producent Michał Kwieciński. Zresztą cała historia z serialem jest kapitalna. Gdy "Rodzina zastępcza" powstawała, nikt nie wiedział, że wystąpią w nim dzieci różnych ras i narodowości. To, że tak się stało, to przypadek wynikający z castingu. Oto znalazły się dwie, niesłychanie dobre dziewczynki - i wtedy dopiero narodził się pomysł, by może tak właśnie ustawić scenariusz. Proszę zwrócić uwagę, jak ten manewr dalece rozszerzył myśl serialu i wzbogacił go o dodatkowe wartości. Powodzenie "Rodziny" to zasługa świetnie napisanego tekstu przez Bruttera - to pseudonim jednego z naszych najlepszych scenarzystów. Wiele czerpał z naszych propozycji, powiedzonek. Choćby mojego "Matko kochana". Wszyscy naprawdę lubimy grać w tym serialu. I to chyba widać. Dodatkowo fascynującym doświadczeniem jest śledzenie, jak na naszych oczach dzieciaki przeobrażają się w nastolatki. Lubię też w nim to, że nie ma tu nadętego moralizatorstwa, czego bym chyba nie zniosła. Słowem, myślę, że serial ma dużą wartość. Nawet psychologowie podkreślają, że od strony prowadzenia dzieci wszystko jest tu nadzwyczajnie wykombinowane.

Na zakończenie pytanie o pewien list. Co takiego dawno, dawno temu napisała Pani w liście do Grotowskiego?

- Że jestem z Wrocławia. Że uczestniczyłam w prawie wszystkich jego przedstawieniach. Że właśnie kończę szkolę teatralną i za chwilę będę aktorką. I że chciałabym zaangażować się do jego grupy.

I jaka była odpowiedź?

- Oczywiście mnie nie chciał. Po pierwsze uznał, że nie potrzebuje ludzi z wykształceniem teatralnym, a po drugie - że już zakończył ten etap swojej twórczości, w której realizował przedstawienia. Teraz przechodzi na performance i wyjeżdża za granicę. W związku z czym moja propozycja go nie interesuje. Przyznam, że bardzo pięknie i grzecznie mi to wszystko wyłożył w swoim liście. Jakoś przełknęłam tę gorzką pigułkę. Choć miałam trochę żalu. Byłam przekonana, że właśnie przy Grotowskim mogłabym się wewnętrznie rozwijać, bo wówczas uważałam, że przy swojej konwencjonalnej, banalnej urodzie blondynki będę się marnować. Teraz, po latach, myślę jednak, że nie było to żadne marnowanie. Po prostu kompletnie nie umiałam wtedy grać, byłam śliczną atrakcyjną dziewczyną i byłam wykorzystywana tak, jak na to zasługiwała moja uroda. To był czas, gdy świetnie wystartowałam, dostałam nawet nagrodę dla najzdolniejszej młodej aktorki, a potem, na jakiś czas, przyszły słabe zawodowo lata. Czy żałuję, że ostatecznie nie wylądowałam u Grotowskiego? Chyba jednak nie. Spotkałam go później parę razy. Strasznie mnie onieśmielał. W gruncie rzeczy, przy całym fenomenie jego twórczości, był bardzo mało kontaktowy, snobistyczny i... pretensjonalny. Ciężar sztuki go przygniatał.

Gabriela Kownacka

Zosia w "Weselu" Wajdy (debiut), jedna z żon, matek i kochanek w filmie Machulskiego pod takim też tytułem, wreszcie obdarzona stoickim spokojem Anka z polsatowskiej "Rodziny zastępczej" Michała Kwiecińskiego. Po studiach (PWST w Krakowie) rozpoczęła występy w warszawskim teatrze Kwadrat, gdzie grała do 1978 r. Za sobą ma współpracę z Teatrem Współczesnym i teatrem Studio, a od 1998 roku możemy ją zobaczyć na scenie Teatru Narodowego. Zagrała w kilkudziesięciu filmach polskich i zagranicznych. Rozpiętość jej ról jest zaskakująca: od Anity w "Halo, Szpicbródka" i Rity w "Trędowatej", przez Ofelię w "Hamlecie", więźniarkę w "Nadzorze" do Ivonne w "Pod wulkanem".

W 1977 r. otrzymała nagrodę im. Z. Cybulskiego dla najzdolniejszej młodej aktorki, w 1979 r. na festiwalu w Łagowie - nagrodę dla najpopularniejszej aktorki sezonu 1978/79. Rola w przedstawieniu Teatru Telewizji "Gdy rozum śpi" Antonio Buero Vallejo w reżyserii Piotra Mikuckiego zdobyła nagrodę na I Festiwalu Polskiej Sztuki Telewizyjnej (w kategorii najlepsza rola kobieca w 1993 r.). Pochodzi z inteligenckiej rodziny, osiadłej we Wrocławiu, a wywodzącej się z Kresów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji