Teatr naszych dzieci
WROCŁAWIANIE są ludźmi o wyjątkowo słabej pamięci. Wada ta, organiczna, czy też nabyta, odbija się w sposób fatalny na najmłodszych obywatelach naszego grodu - na dzieciach. Otóż właśnie mieszkańcy stolicy Dolnego Śląska w żaden sposób przypomnieć sobie nie mogą, jak to będąc w wieku "Nakrapianego węża" czy innego "Czerwonoskórego Brata" bawili się doskonale na przedstawieniach kukiełkowych. Nie pamiętają o tym i basta.
I dlatego zapewne Wrocław jest bodaj jedynym miastem wojewódzkim w Polsce, które nie posiada odrębnego teatrzyku kukiełkowego dla dzieci. Co więcej, które pozwoliło się zdystansować w tej dziedzinie Wałbrzychowi. Bo górniczy Wałbrzych rozumie, że zdrowy śmiech stanowi między innymi wspaniałą witaminę "S", niezbędną dla rozwoju organizmu dziecięcego. A nasz Wrocław... (patrz wyżej o słabej pamięci).
Od czasu do czasu chwytamy za pióra i wołamy wielkim głosem: dajmy naszym dzieciom własny teatr. Po tej odrobinie wrzawy dookoła teatrzyku kukiełkowego znowu zapada senna cisza. Tylko czasami tzw. czynniki miarodajne tłumaczą entuzjastom prasowym, że nie należy pisywać w tak alarmujący sposób. Wyjaśniają, że frekwencja w takim samodzielnym teatrzyku byłaby wątpliwa, bo przecież dzieci wrocławskie są zupełnie inne od krakowskich, łódzkich, czy warszawskich. Wreszcie, że "teatrzyk dziecięcy jest sam sobie winien". Czas mija, a kukiełkowego teatrzyku, jak nie było, tak nie ma...
Tymczasem sekcja sceny lalkowej przy Państwowym Teatrze Młodego Widza, we Wrocławiu "wychodzi ze skóry", aby pełnić funkcje prawdziwego teatru kukiełkowego. Nie jest to łatwe zadanie, jeśli się weźmie pod uwagę, że artyści sekcji lalkowej pracują w wyjątkowo trudnych warunkach technicznych. Do zasadniczych braków przede wszystkim należy wymienić niezradiofonizowanie sceny, szczupłość pomieszczenia za dekoracjami itd. Scena PTMW nie jest przystosowana do potrzeb sceny lalkowej.
Mimo to, widzieliśmy niedawno przemiłą historyjkę Michałkowa pt. "Zając mały, przemądrzały" - i sygnalizują nam wkrótce premierę egzotycznej bajki "Sambo i lew".
Obecnie dzieciarnia wrocławska zaśmiewa się na przedstawieniach "Pinokio" Colodiego.
Utwór Colodiego ma ustaloną sławę w Polsce. Bajka o chłopczyku z drewna, włoskiego autora, jest wiernym towarzyszem dzieciństwa kilku pokoleń. Pajacyk Pinokio, który chciał się uczyć abecadła i któremu wyrosły ośle uszy, to ulubieniec nie tylko dzieci, ale starszych, takich zwłaszcza, którzy nie chorują na zanik pamięci. Ostatnie książkowe wydanie bajki Colodiego wywołało burzę protestu: rysunki w tekście pokazywały tam Pinokio bez tradycyjnego wielkiego nosa. Dlatego też na wrocławskie przedstawienie "Pinokio" w Teatrze Młodego Widza wybierałam się z wielkim niepokojem. Złośliwa bowiem plotka twierdziła, że pajacyk występuje tam również bez swej głównej ozdoby. Na szczęście obawy okazały się przedwczesne. Kukiełka Pinokio, miała wspaniały, ogromny nochal i w ogóle była niesłychanie miłym i zręcznym pajacykiem. Reżyser Stanisław Bursiewicz zadał sobie wiele trudu, by długą bajkę Colodiego zamknąć w pięciu obrazach. Na szczególne uznanie zasługuje dodane we Wrocławiu zakończenie, które przemawia do wyobraźni młodziutkich widzów. Recenzję z "Pinokio" kończę upartymi słowami - "A jednak sądzę, że teatr kukiełkowy musi powstać we Wrocławiu".