Artykuły

Aktorka roślinna

- Aktor musi siebie kochać - inaczej nie wyszedłby nigdy na scenę. A bycie sympatycznym jest nudne i okropne. Z Katarzyną Figurą rozmawia Łukasz Maciejewski.

- Maryna Załężowska, czyli Helena Modrzejewska w powieści Susan Sontag "W Ameryce", mówi o sobie: Nie bystra. Nie inteligentna. Trochę powyżej przeciętnej. Ale zawsze rozumiałam, że zatriumfuję dzięki zwykłemu uporowi, dzięki temu, że przyłożę się bardziej niż inni.

- To zdanie jest mi bliskie. Od lat z uporem pracuję, żeby traktowano mnie poważnie. W teatrze debiutowałam rolą Iriny w "Trzech siostrach" Czechowa, potem takich mądrych, pogłębionych ról bardzo mi brakowało. Przez lata grania głównie fantazmatów męskich namiętności konsekwentnie walczyłam o szerszy horyzont aktorski, ciekawsze propozycje. Ryzykowałam, przegrywałam i wygrywałam, ale dzisiaj chyba mogę mówić o aktorskim spełnieniu.

- U Czechowa nie ma miejsca na spełnienia. Wszystko umiera, wyjaławia się. Czy występując w długiej serii filmów mało wartościowych nie miała Pani wrażenia straconego czasu?

- Dobry aktor każdą rolę stara się zagrać jak najlepiej, nawet przy pełnej świadomości niewspółmierności jego zaangażowania do rangi projektu. Na ogół jednak po pierwszym, drugim filmie wpadamy w pułapkę charakterystyczności. Dostajemy etykietkę i nikt nie zastanawia się już, czy stać nas na coś innego. Byłam obsadzana jako dyżurna blondynka z dużym biustem i oczywiście grałam te wszystkie blondynki z dużymi biustami, bo lepiej jest grać to, co można, niż nie grać wcale. Cały czas jednak walczyłam o siebie, o różnorodność. W wywiadach mówiłam, że mam nadzieję, iż w końcu reżyserzy zrozumieją, że potrafię także uwiarygodnić stany, których nikt po mnie nie oczekuje.

- Ta walka polegała także na prowokowaniu przez Panią "iskrzących" sytuacji.

- Taki już mam temperament. Zawsze mobilizowałam wszystkie siły witalne, które pozwalały mi podejmować najdziwniejsze decyzje, nie zawsze, przyznaję, mądre. Ale niczego nie żałuję, monotonia by mnie zabiła. Jeżeli coś ma być złe - to niech będzie nawet bardzo złe, ja się z tym zmierzę, zostanę zmiażdżona, ale w końcu się podniosę. I tak się stało; zagrałam w "Żurku", zagrałam w "Ubu Królu". Obie role kosztowały mnie mnóstwo wysiłku, obie dały wielką satysfakcję.

- Wcześniej, w drugiej połowie lat 90., w "Historiach miłosnych" Stuhra, w "Kilerze" Machulskiego czy w "Szczęśliwego Nowego Jorku" Zaorskiego stworzyła Pani pewien typ Polki tamtych czasów.

- To były kobiety niezbyt mądre, zachłanne i ponętne. Nie zawsze grały fair, ale w każdej z nich było coś wzruszającego, jakaś rozpaczliwa walka o prawo do godnego, dostatniego życia.

- W "Żurku" Ryszarda Brylskiego głównie dzięki Pani aktorstwu zapominamy o tym, co w filmie naciągane, bo jest ona, matka Polka, na jaką nas stać. Na długo już z Pani twarzą...

- Kiedy trzy lata temu przeczytałam scenariusz "Żurka" - oniemiałam z wrażenia. Ryszard Brylski, reżyser, z którym nigdy wcześniej nie pracowałam, obdarzył mnie wielkim zaufaniem, proponując tę rolę. Trzy lata temu wydawało się, że już będziemy kręcić, potem co roku projekt wracał, ale zawsze brakowało pieniędzy. Kiedy straciłam nadzieję, że "Żurek" kiedykolwiek powstanie, tuż przed narodzinami mojej córeczki dowiedziałam się, że zdjęcia mają rozpocząć się za dwa miesiące. Przestraszyłam się, że nie będę mogła zagrać takiej roli. Że zaczarowana macierzyństwem nie udźwignę dramatu Haliny.

- W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że tworząc postać zawsze hoduje ją Pani w sobie.

- Wiem, że niektórzy uważają, iż taki intymny stosunek do kreowanej roli nie jest prawdziwym aktorstwem. Ja nie potrafię się pozbyć uczuć, emocji, tych wszystkich moich Mariol, Kryś, Halin. Obcując niekiedy przez wiele miesięcy z bohaterkami wymyślam im biografie, życiorysy, poszukuję pełnej wiedzy o nich i stwarzam je na nowo.

- W przywoływanej już książce Sontag pada takie zdanie: Nie bierz przypadkiem swej impulsywności za geniusz. A Pani jest przecież osobą o gwałtownym temperamencie.

- To jest w ogóle istota aktorstwa - pokonywać własne i cudze ograniczenia.

- Pani rola w "Żurku" ma w sobie szlachetny ton, którego nie znalazłem w scenariuszu.

- Bardzo długo szukałam sposobu na tę rolę. Chciałam, żeby porażała, ale nie krzykiem czy histerią. Musiałam odnaleźć w niej i w sobie klucz, dzięki któremu to, co wulgarne, staje się tragiczne. Scenę wybuchu Haliny w rozmowie z córką grałam w drugim dniu zdjęciowym. W nocy poprzedzającej to ujęcie dostałam gorączki; rozstrój nerwowy Haliny, rozstrój Figury... O ósmej rano byłam jednak gotowa do zagrania sceny. Zagrałam ją w jednym dublu. Ta historia może wiele powiedzieć o moim aktorstwie.

- W "Żurku" gra Pani naturalistycznie, z kolei Pani Ubica w "Ubu Królu" Piotra Szulkina jest groteskowa, przerysowana i surrealistyczna.

- Rola u Szulkina była obarczona ryzykiem klęski. Szulkin mówił mi: Cała przesada wpisana w tę rolę, jej surrealizm, powinien wychodzić przede wszystkim od ciebie, z tego, co jest w tobie. Wygrzebałam więc z siebie prawdziwą eksplozję szaleństwa.

- Czyli znowu była to hodowla potwora, bo Ubica jest potworna. To my odkrywamy jej mroczną i groźną małość, bo sama Ubica po prostu żyje tak, jak ją na to stać.

- I to dopiero jest groźne! Ubu i Ubica są bowiem wieczni, a geniusz Alfreda Jarry, który obwieścił to światu przed stu laty, polegał na tym, że tę niby oczywistą prawdę ubrał w konwencję opery buffo. Oswojenie przez śmiech jest trochę mniej bolesne, ale dużo bardziej cyniczne. Pamięta pan początek filmu?

- Pamiętam, oczywiście: Ubica przekonuje Ubu, żeby sięgnął po władzę i jest to zamach macierzyński - królowa podsuwa Ubu-Peszkowi pierś do ssania.

- Mieliśmy kręcić tę scenę w pierwszym dniu zdjęciowym. Dwa dni wcześniej wracałam z Zakopanego z chrzcin córeczki i karmiłam ją piersią, a hodując już w sobie intensywnie Matkę Ubu zobaczyłam po raz pierwszy tak wyraźnie, jak silna jest więź pomiędzy karmiącą matką i dzieckiem. Pomyślałam, że obnażenie piersi będzie symbolem, znakiem biologicznego nakazu, którego nie można odrzucić. Bałam się zadzwonić z tą propozycją do Szulkina, obawiałam się, że mnie wyśmieje. Kiedy jednak spotkaliśmy się na zdjęciach, poprosiłam Piotra do garderoby i powiedziałam mu, że to na pewno idiotyczne, ale tak właśnie wyobrażam sobie tę scenę. Piotr zrobił wtedy coś zupełnie nieoczekiwanego: uklęknął przede mną, pocałował mnie w rękę i powiedział, że pomysł jest cudowny.

- Piotr Szulkin opowiadał mi, że Pani debiut jako zwiewnej Lolitki w jego filmie "Ga, Ga. Chwała bohaterom" na wiele lat zawęził Pani aktorskie emploi: Miałem wobec Kasi Figury jakiś dług do spłacenia, poczucie, że trzeba ją wymyślić od nowa.

- Szulkin kazał mi zrozumieć siebie w grymasie Ubicy. Gdyby "Ubu Król" powstał przed dziesięcioma laty, byłby filmem profetycznym, dzisiaj jest obrazem boleśnie aktualnym, ale nie wobec Polski czy Folski, tylko wobec każdego systemu. Ubizm spowszedniał, nikogo nie szokuje. Absurd stał się normą. Ubica jest żałosnym i śmiesznym wykwitem tego absurdu, który został zadekretowany jako banał codzienności.

- Ubica jest przerażająca i absurdalna, antysemitka Kitten w "Pianiście" Polańskiego tylko przerażająca. Jak aktor wydobywa z siebie aż taką ohydę?

- To był epizod, a ja przygotowywałam się do niego tak, jakbym miała zagrać główną rolę. Dużo czytałam o wojnie, antysemityzmie. Kitten to była postać, której nie mogłam i nie chciałam bronić w żaden sposób. Mój mąż twierdzi, że byłam w tym czasie okropna, zaczęłam przypominać Kitten. Kiedy nadszedł ten mój jeden dzień zdjęciowy, Polański, który sam jest przecież świetnym aktorem, zagrał moją rolę prosząc, żebym go tylko naśladowała. A ja tak nie potrafię. Poprosiłam Polańskiego, żeby dał mi szansę zaprezentować to, co wymyśliłam. Zgodził się. Kiedy wrzasnęłam ten swój tekst: Łapać Żyda!, Adrien Brody, który wcześniej w ogóle mnie nie zauważał, uciekł z planu z przerażeniem w oczach, ale Polański był zachwycony.

- Krystian Lupa uważa, że sytuacja aktora biorącego w siebie cudze życie jest podejrzana etycznie.

- To jest zawsze to samo pytanie: czy grając role wyrażające zło wyrazić swoją dezaprobatę, czy przyjmować je z całym dobrodziejstwem, wpuszczając niejako we własne ciało, a często i duszę. Pytań jest zresztą więcej: jak obronić swoją rolę przed ambicjami reżysera, scenarzysty, przed tak zwanymi oczekiwaniami publiczności i czy to w ogóle jest możliwe?

- Są także pytania ogólniejsze, na przykład jaką naprawdę aktorką jest Figura - cielesną, fizyczną, naturalistyczną?

- Często sama zadaję sobie podobne pytania. Jedną z moich najważniejszych ról w ostatnich latach była Hanka, bohaterka "Hanemanna" Stefana Chwina w inscenizacji Izabeli Cywińskiej w Teatrze Wybrzeże. To prosta Ukrainka, która szoruje podłogi, walczy o przybranego syna, w końcu śpiewając dumki wsadza głowę do piekarnika, popełnia samobójstwo. W pewnym momencie Hanemann mówi do Hanki, że jest "roślinna". Nie wiem, może ja zawsze taka byłam - nie cielesna, nie fizyczna, tylko właśnie roślinna.

- Prawdę mówiąc, po raz pierwszy słyszę o aktorstwie "roślinnym".

- Po raz pierwszy odważyłam się o tym panu powiedzieć. Jeżeli mam przed sobą postać, która mnie fascynuje i zaczynam się w nią wgłębiać, ta postać wchodzi we mnie dosłownie: dostaje się wręcz do mojego krwiobiegu. Żyję z nią kilka tygodni albo miesiąc, wszystko dzieje się jednak - jak u rośliny - w przyspieszonym tempie, intensywniej. Aktor roślinny jest aktorem w potrzasku, zaczyna kwestię i nagle - w trakcie jej trwania - skręca, szuka nowych tonów, innego akcentu. Ale efekty dzięki temu też mogą być nieoczekiwane.

- Żądanie od popularnego aktora filmowego występującego także w repertuarze stricte rozrywkowym, żeby przy okazji każdej roli miał w sobie obsesję postaci, wydaje się grubą przesadą.

- Aktor zawsze ma udział w sukcesie bądź porażce filmu, ale pełną odpowiedzialność bierze tylko wtedy, kiedy rzeczywiście otrzyma szansę na intymne obcowanie z rolą. Może to moje zawodowe ograniczenie, a może wielka siła.

- Z naszej rozmowy przebija ton dojrzałości, inny niż ten frywolny z wcześniejszych wywiadów z Panią. Na początku naszego spotkania mówiła Pani o swoim dorobku, ale ile z tych ról tak naprawdę zostało: "Pociąg do Hollywood", "Historie miłosne", filmy Kondratiuka.

- Jeszcze kilka by się znalazło. Szczególnie wartościowe były dla mnie spotkania z Andrzejem Kondratiukiem. Andrzej znał mnie od dziecka, mieszkał w Warszawie naprzeciwko moich rodziców i obserwował, jak chodziłam do szkoły, potem do liceum, na studia. Kiedyś powiedział mi, że bardzo żałuje, że przez te wszystkie lata nie ustawiał kamery w swoim oknie i nie fotografował mnie, jak się zmieniam, że byłby to fantastyczny dokument. Filmy Andrzeja Kondratiuka, w których zagrałam, były szansą na przeżycie w kinie prawdziwego spotkania, intymnej rozmowy; bardzo mi takich filmów brakuje. Niestety, Andrzej powiedział, że jestem za stara, żeby dalej grać jego Muzę. Wrzeciono czasu...

- Kazimierz Brandys w pożegnalnym, wydanym niedawno, tomie zapisków "Co nie jest prawdą" pisze: Owszem, kocham siebie, ale nie zawsze się lubię. Jestem zbyt leniwy, aby być sympatyczny. Być sympatycznym to bardzo męczące.

- Aktor musi siebie kochać - inaczej nie wyszedłby nigdy na scenę. A bycie sympatycznym jest nudne i okropne. Przez lata poddawałam się tej konieczności, dzisiaj nie zadaję już sobie takiego trudu. Bo po co tracić czas i energię wiedząc, że i tak nigdy nie zdołamy zaskarbić sobie sympatii wszystkich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji