Artykuły

Boję się każdego swojego tekstu

- Postawiłem sobie też cel literacki - stworzyć w miarę najpełniejszy portret Anity Szaniawskiej, portret uniwersalny, żebyśmy sami zadali sobie pytanie jak blisko jest granica obłędu. Chciałem opowiedzieć o jej chorej miłości, ale jednak miłości - mówi REMIGIUSZ GRZELA o swoim dramacie "Uwaga - Złe psy!", który wystawi Teatr Wytwórnia w Warszawie.

Katarzyna Marzęcka: W sensie człowieczym zamysł sztuki wydaje się szlachetny; ukazać, że miłość Szaniawskiej była nie tylko metodycznie rozbudzaną, pętającą, unicestwiającą fascynacją, lecz prawdziwym, choć trudnym uczuciem. Obrona osoby prawie wyłącznie postrzeganej negatywnie to wyzwanie. A jaki cel artystyczny postawiłeś sobie w tym przypadku?

Remigiusz Grzela: Cel artystyczny postawił sobie przede wszystkim reżyser. Ja chciałem po prostu zobaczyć Szaniawską w wersji "człowieczej", czyli psychologicznej. We wszystkim, co piszę psychologia jest jednym z najważniejszych motywów. Kiedy przeprowadzam, a potem piszę wywiady dla "Gazety Wyborczej" ze znanymi artystami, zawsze staram się dotknąć prawdy o nich. Nie pokazywać ich w kontekście środowiskowym, czy artystycznym, ale czysto ludzkim, z ich błędami, brakami, fobiami. To temat wszystkich moich sztuk i innych tekstów. Tak pokazałem przyjaciół Franza Kafki w swojej powieści faktu "Bagaże Franza K.", tak pokazałem bohaterów swojej najnowszej powieści "Bądź moim Bogiem". Postawiłem sobie też cel literacki - stworzyć w miarę najpełniejszy portret Anity Szaniawskiej, portret uniwersalny, żebyśmy sami zadali sobie pytanie jak blisko jest granica obłędu. Chciałem opowiedzieć o jej chorej miłości, ale jednak miłości. To było szalenie trudne zadanie. Tę sztukę pisałem ponad trzy lata. Zmieniały się kolejne wersje, chciałem żeby Anita sama opowiadała o sobie, o sobie chorej i o sobie świadomej tej choroby. Jedyne, co miała w życiu to Jur, czyli Jerzy Szaniawski, człowiek, którego "zmusiła", a może lepiej nakłoniła do ślubu, kiedy skończył 75 lat. I z tego, co pisał o niej, wydaje mi się, że przynajmniej na początku dała mu szczęście. Poza tym on widział ją jak postać ze swoich tekstów, wieloznaczną, niebezpieczną, może tragiczną. Tu było więc coś więcej. Dla niego Anita była wcieleniem jego literackich kreacji, jego "dzieci z lasu", jak napisał w jednym z listów do niej. Michał Siegoczyński, który reżyseruje ten spektakl stworzył dosyć statyczną ale myślę porażającą inscenizację. Założył, że Anita przychodzi na coś w rodzaju komisji śledczej, że przychodzi się bronić. On więcej i ciekawiej opowiedziałby o tym.

- Tekst monodramu powstał z tętna chwili, czy może długo wadziłeś się z materią biografii żony Szaniawskiego?

Nie interesują mnie tak zwane aktualne tematy, nie umiałbym pisać o sytuacji społecznej, politycznej, o Radiu Maryja, o PIS-ie itd. Uważam, że od tego jest publicystyka. Być może mam taką opinię, bo jestem dziennikarzem i przy okazji piszę sztuki i inne teksty. To, co aktualne jest zadaniem dla dziennikarza. Jako autora sztuk Interesują mnie ludzie i ich pęknięcia. Napisałem sztukę o dziewczynce, która w klinice onkologicznej poznaje znaną dziennikarkę. I ta dziennikarka jest słaba, nie wie, jak się ratować, jak walczyć z chorobą. Obserwuje tę dziewczynkę i uczy się od niej jak walczyć. Pokazuję wiele pęknięć w silnej osobowości dziennikarki, wzorowałem tę postać na Orianie Fallaci. Ta sztuka nazywa się "Na gałęzi". Napisałem sztukę o Dorze Diamant, ostatniej miłości Franza Kafki, kobiecie, która nie umiała się pogodzić z jego śmiercią i postanowiła dać mu dziecko, którego nie miał. Wyszła za mąż za człowieka, którego potraktowała jak materiał rozpłodowy. Urodziła córkę i na cześć Kafki nazwała ją Franciszka. Wmówiła jej, że jej ojcem był Kafka. To mniej więcej temat mojego dramatu "Naznaczeni", który niedawno zrealizował w Teatrze Polskiego Radia, Piotr Łazarkiewicz. Nawet wydawałoby się rozrywkowy scenariusz "Patty Diphusa" jaki napisałem dla Ewy Kasprzyk na podstawie tekstów Almodovara, oparłem na zmianie, jaka dokonuje się w Patty, tej gwieździe porno, alter ego Almodovara. Te przykłady pokazują, co mnie interesuje i o czym chcę pisać. Dosyć starannie zbadałem biografię Jerzego Szaniawskiego, również biografię Anity. Napisałem o nich duży tekst reportażowy. Brzmiał jednak sensacyjnie. Chciałem, żeby Anita sama się broniła. Wtedy napisałem "Złe psy!"

- Bohaterka prowadzi intensywne życie urojone, dyskusyjnie eksploatuje własną jaźń. Czy bałeś się tego tekstu? Co w nim było najtrudniejsze?

To może dziwnie zabrzmi, ale boję się każdego swojego tekstu i piszę w tajemnicy przed sobą. Piszę kradnąc na to jakieś chwile ze swojego życia. Ta sztuka kosztowała mnie wiele zdrowia. Nie umiałem tego napisać. Wciąż nie mogłem uwierzyć swojej bohaterce. Najtrudniejszy był moment przed samym końcem. Po prostu nie umiałem sobie z tym poradzić. Chciałem już to skończyć, żeby mieć z głowy. Prawdę mówiąc: miałem jej dosyć. To, co pisałem wciąż nie było tą prawdą, jaka by mnie przekonała. Rozmawiałem wtedy z kilkoma przyjaciółmi, co dalej, jak to prowadzić, jak opowiadać. I nie ukrywam kilka bardzo cennych rad dała mi Ania Mentlewicz, scenarzystka i autorka kultowego w moim pokoleniu programu dla młodzieży "Luz". Ania powiedziała: "Ta Anita musi być momentami perfidna, bo chce oszukać". Kiedy o tym pomyślałem, zdałem sobie sprawę, że to jest dobra droga. Ona jest perfidna, bo chce się obronić, a jeśli chce się obronić, to znaczy ma świadomość, że zrobiła źle. Teraz powiem coś bardzo szczerego: myślę, że moje teksty powstają z lęku przed chorobą psychiczną. Jeśli czegoś się w życiu boję, to właśnie tego. Uświadomiłem sobie, że granica tak zwanej normalności może być niewidoczna.

- Co Cię zaskoczyło na próbach monodramu? Co nowego odkryłeś w swoim tekście, gdy Małgorzata Rożniatowska przefiltrowała postać przez własną osobowość ?

Nie byłem na żadnej próbie, w ogóle zastanawiam się, czy pójść i odsuwam ten moment. Nie umiem więc odpowiedzieć na Twoje pytanie. Poszedłem zobaczyć Małgorzatę Rożniatowską w spektaklu "Wasza Ekscelencja" Izabeli Cywińskiej w Teatrze Współczesnym. Zobaczyłem aktorkę, która powinna być skarbem dla każdego reżysera. Aktorkę, która ma ogromne możliwości i wielki talent. Chcę ją zobaczyć jako Anitę, być może odważę się dopiero na premierze.

- Powiedziałeś, że myślisz o sztuce pielęgnując nazwiska odtwórców ról. Skąd pomysł (skądinąd znakomity), by w rolę Szaniawskiej wcieliła się aktorka nie bardzo rozpieszczana ostatnimi laty przez teatr?

Geneza tej sztuki jest trochę dłuższa i skomplikowana. Pisałem tę sztukę dla pani Krystyny Feldman. Z nią konsultowałem kolejne zmiany w tekście i nowe wersje. Pani Krystyna chciała grać tę sztukę i podpowiadała różne pomysły. Dyrektor jej teatru nie zgodził się, żeby grała w Warszawie, w końcu znalazł dla niej inny monodram. Szukaliśmy aktorki, która miałaby tak samo jak pani Krystyna wielkie możliwości, która jest aktorką tej samej klasy, która jest wielka poprzez swoją skromność, a więc prawdziwa. Pani Małgorzata Rożniatowska jest osobą wielkiego formatu, fantastyczną aktorką i bardzo skromnym, ciepłym człowiekiem. Bardzo cieszę się, że to właśnie ona zagra Anitę. Bardzo jestem ciekawy tego spotkania. Ze swojej strony nie wywierałem żadnego wpływu na nią, niczego nie sugerowałem, wręcz unikałem kontaktu, by tylko nie zapeszyć, nie zniechęcić, nie przestraszyć. Jestem szczęśliwy, że przyjęła tę propozycję. Widziałem kiedyś monodram wielkiej francuskiej aktorki Annie Girardot. Ona była przejmująca w każdym zdaniu. Przykuwała uwagę nawet wtedy, kiedy z powodu niedawnej kontuzji nie mogła wykonywać pewnych sytuacji i na scenę wchodził jej asystent, by zastąpić ją w sytuacjach scenicznych. A jednak Girardot była elektryzująca. Małgorzata Rożniatowska jest taką aktorką. Dla takich aktorów jak ona chciałbym pisać swoje teksty. Kocham aktorów. Chciałbym dla nich pisać. Chciałbym napisać sztukę dla Zofii Czerwińskiej, napisałem dla niej "Na gałęzi", ale nie odważyła się zagrać sztuki zdecydowanie dramatycznej. Teraz myślę o czymś bardziej rozrywkowym. Uwielbiam słuchać w tej samej sztuce Krystynę Łubieńską, aktorkę Teatru Wybrzeże, która zmierzyła się z tym tekstem. Chciałbym usłyszeć w swoim tekście Tomirę Kowalik, Elżbietą Kępińską, Stanisławę Celińską, Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik. Wielkim moim marzeniem jest napisać coś dla Krystyny Jandy, ale pewnie nigdy się nie odważę. Podziwiam ją za wszystko, co robi. Współpracuję z jej teatrem i wprost nie mogę się nadziwić jej energii, pracowitości i zapałowi.

Twoje wybory artystyczne nie są obliczone na efekt, działasz na antypodach dzisiejszych tendencji. Zapewne pogardzasz stagnacją anegdotycznego powodzenia. O jakim widzu marzysz? Erwin Axer powiedział, że publiczność też musi mieć talent, czy wymyśliłeś sobie Twojego widza, którego stan duszy domaga się odpowiednich podniet?

Nie wymyśliłem sobie widza. Opowiadam o ludziach, o ludziach zwykłych, choć czasem nadprzeciętnych. Szukam widza o podobnej wrażliwości. Niedawno skończyłem scenariusz nowego monodramu dla Ewy Kasprzyk, aktorki, dla której chcę pisać. I już zaczęliśmy się nawet umawiać na trzeci monodram. Tym razem Ewa zagra Marilyn Monroe. Ale ta Marilyn, o jakiej napisałem (na podstawie tekstu niemieckiej powieści, do której zdobyłem prawa) chce być zwykłą kobietą. Nie jest gwiazdą. Mówi zdania, które mógłby wypowiedzieć każdy z nas. Całkiem niedawno robiłem wywiad z jedną bardzo znaną rockową piosenkarką. Ona powiedziała, że jej tematem numer jeden jest tęsknota za matką. Rozbudowałem to zdanie w większy wątek właśnie w tej opowieści o Marilyn Monroe. Jeżeli to jest na jakichkolwiek antypodach to na antypodach prawdy. A anegdotyczne powodzenie? Nie interesuje mnie. W ogóle nie interesują mnie opinie. Obracam się głównie w środowisku artystycznym, czasem wyłącznie artystycznym i dosyć mam anegdotycznego życia, zakłamania, tego całego mówienia o tym, że jest się wyjątkowym itd. Nigdy nie podlizywałem się artystom. Widziałem w nich ludzi, czasem słabych, czasem przestraszonych, czasem zagubionych. Takie są właśnie postaci moich tekstów. Kiedy robiłem wywiad z Anną Prucnal, widziałem w niej Polkę, która przez dwadzieścia lat nie mogła przyjechać do Polski, i na którą przyjaciele donosili do SB. Kiedy robiłem wywiad z Renate Jett, fantastyczną aktorką Krzysztofa Warlikowskiego, widziałem w niej dziewczynkę, którą ojciec, prawdopodobnie nazista, trzymał nad przepaścią w górach, żeby nauczyć siły. Kiedy rozmawiałem z sekretarką Marleny Dietrich, zobaczyłem kobietę, która się z nią utożsamia, która mówi jej głosem i śpiewa jej piosenki, ale wciąż ją widzi - Marlenę, słabą kobietę przykutą do łóżka i silną Niemkę, która nie przyzna się do bólu. Jeżeli innych takie historie interesują, to cieszę się tym. Napisałem książkę o polskich Żydach przyjaciołach Franza Kafki, książkę wyjątkowo niekomercyjną. A wydało ją komercyjne wydawnictwo Latarnik. Ta książka miała wspaniałych, bo niszowych czytelników, wymagających i trudnych. Ale nawiązaliśmy dialog. Fantastyczne są rozmowy na spotkaniach autorskich. Ludzie widzą w tych postaciach kogoś ze swoich bliskich, czasem dziadka, czasem żydowskiego sąsiada, któremu pomagali w czasie wojny. "Bagaże Franza K." to bardzo pojemna książka, wielowątkowa, z wieloma bohaterami. Teraz jej sceniczną adaptację przygotowuje młody wizjoner, reżyser Paweł Passini. Na przygotowanie tej adaptacji dostał grant w Wielkiej Brytanii. Dla mnie, jako autora, to bardzo miłe, że ktoś tak to odebrał.

- Bardzo poważnie traktujesz kontakt ze swoimi czytelnikami. Umożliwiasz im bezpośredni dialog ze sobą poprzez stronę internetową. Czerpiesz stąd inspirację? Przynosisz krużganek oświaty czy po prostu dzielisz się uwagami na temat życia, sztuki?

Masz zapewne na myśli mój internetowy blog. To był jakiś akt odwagi, naprawdę. Zwróć uwagę, że zacząłem go pisać chyba prawie cztery lata temu i od razu pod własnym nazwiskiem. Wszyscy pukali się w głowę: zwariowałeś? Nie zwariowałem. Szukałem miejsca, w którym mógłbym publikować - to, co chcę. To był czas, kiedy nie miałem zbyt wielu propozycji. Nie mogłem pisać do gazet, więc stworzyłem własną gazetę. Paradoksem jest, że później fragmenty tego bloga opublikowała "Gazeta Wyborcza", a ściślej mówiąc "Duży Format". Ze swoją własną gazetą trafiłem do "Gazety". A potem nie było odwrotu. Nie jest łatwe pisać pod swoim nazwiskiem. Mam nadzieję, że nikogo dotąd nie udało mi się obrazić ani wkurzyć. Często pisuję recenzje ze spektakli, filmów, czy książek. Jeżeli coś mi się nie podoba, to staram się o tym nie pisać. Piszę o tym, co mnie poruszyło, piszę, by zachęcić innych. Dziwię się tym, jak wiele osób czyta mojego bloga. Czasem dowiaduję się o tym przez przypadek. Kiedyś zadzwoniłem do Manueli Gretkowskiej, którą chciałem zaprosić do programu TV, dla którego wtedy pracowałem. Kiedy się przedstawiłem, powiedziała, że czyta mojego bloga i że czytają go jej znajomi. Na jakimś proszonym obiedzie pewna aktorka poprosiła mnie między drugim daniem a deserem, żebym nie opisywał tego obiadu w swoim blogu. To mnie zadziwia, bo przecież dzieje się jakoś anonimowo. Nie wiem, kto tam wchodzi i czyta. Denerwuję się tylko, kiedy rozmawiam z przyjaciółmi i znajomymi i coś chcę im opowiedzieć. "Wiem z bloga" - słyszę najczęściej i jest po opowiadaniu To jednak smutne. Na pewno nigdy nie piszę o swojej pracy, nie piszę źle o ludziach. Ale ten blog to jest miejsce spotkania z moimi czytelnikami. I to jest miłe.

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji