Artykuły

Jerzy Zelnik: O młodym Zelniku mówię teraz ''on'', ale nie mogę się wyprzeć tego, co ''on'' narozrabiał

Okoliczności podjęcia współpracy z SB, miłość do żony, ale i najtrudniejsze chwile w małżeństwie: niewierność, aborcja, a potem walka o to, by mieć dziecko - Jerzy Zelnik w autobiografii "Szczerze nie tylko o sobie" wspomina przeszłość i rozlicza się z jej grzechami.

Nasze pierwsze spotkanie, wstyd się przyznać, znam z późniejszej relacji mojej żony. Sam, niestety, go nie zapamiętałem, z bardzo błahego powodu: po prostu nie zwróciłem na nią najmniejszej uwagi. Jechaliśmy razem zatłoczonym trolejbusem. Urszulka mnie rozpoznała - byłem już wtedy znany jako odtwórca roli faraona w filmie Jerzego Kawalerowicza*.

Zapatrzyła się na mnie i serce zabiło jej mocniej, bo była przekonana, że ja również się jej przyglądam, obdarzając ją zamglonym, powłóczystym spojrzeniem. Trolejbus stanął i musiała się nieco przesunąć, żeby przepuścić jakąś wysiadającą osobę. Rozczarowana zauważyła, że mój wzrok nie podążył za nią - stałem dalej nieporuszony, zamyślony, zapatrzony w nieokreślony punkt gdzieś w oddali. To był pierwszy zawód, jaki uczyniłem mojej przyszłej żonie, w dodatku zupełnie nieświadomie.

Pamięć zawodzi**

Przy okazji drugiego spotkania Urszulka przypadkiem odpłaciła mi się pięknym za nadobne. Uczyliśmy się w dwóch sąsiadujących budynkach - ja w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej na Wydziale Aktorskim, a Urszulka w Państwowym Liceum Techniki Teatralnej. Mniej więcej dwa miesiące po naszym trolejbusowym spotkaniu stałem w korytarzu u siebie na wydziale, coś opowiadałem kolegom, gdy nagle moją uwagę przykuła absolutnie zjawiskowa dziewczyna. Włosy - ciemny kasztan, oczy błękitne jak dwa jeziora, wspaniałe nogi w ażurowych pończoszkach, bardzo wtedy modnych. Przeszła obok, nie zwracając na mnie uwagi, a ja aż zaniemówiłem. Jak zahipnotyzowany pobiegłem za nią, zapominając o kolegach. Okazało się, że poszła do naszej biblioteki, ulokowała się przy stoliku i robiła jakieś szkice do portretu starego wiarusa z "Warszawianki". Ja oczywiście zapomniałem języka w gębie, taki byłem porażony jej urodą i urokiem, który z niej emanował. (...)

Byłem nią tak zauroczony, że odważyłem się poprosić bibliotekarkę, żeby powiedziała mi, jak się nazywa i gdzie mieszka niebieskooka. Pracownica biblioteki nie chciała mi udzielić żadnych informacji, zasłaniając się ochroną danych. Nieźle się musiałem nastarać, żeby ją nakłonić do złamania regulaminu. Napomknąłem coś nawet o przeznaczeniu, miłości od pierwszego wejrzenia. W końcu dała się ubłagać, zdobyłem upragniony adres. (...)

Na pierwszą randkę umówiliśmy się w Łazienkach. Urszulka cieszyła się, że taki jestem romantyczny i że na pierwsze oficjalne spotkanie zabieram ją w tak piękne miejsce. Musiała niemało się natrudzić, żeby przybyć tam na czas - jechała z dwiema przesiadkami, pięknie ubrana i umalowana. Niestety ja dałem plamę - spóźniłem się na tę randkę prawie pół godziny. Kiedy później się dowiedziała, że ona jechała przez całą Warszawę, w dodatku z dużym wyprzedzeniem, żeby na pewno być na czas, a ja kazałem jej na pierwszym spotkaniu tak długo na siebie czekać, mimo że mieszkałem niemal naprzeciwko Łazienek, bardzo długo miała mi to za złe.

Mimo wielkiego rozczarowania, jakie zafundowałem Urszulce na samym początku znajomości, staliśmy się parą. Zaczęliśmy się regularnie spotykać, oboje bardzo młodzi - ona była przecież jeszcze uczennicą. Chodziliśmy z głową w chmurach, szczęśliwi, zachwyceni sobą - przez parę miesięcy. Później nasze drogi jakoś się rozeszły. Musiałem też na trochę wyjechać z Warszawy - byłem już w trakcie mojego pierwszego sezonu w Starym Teatrze. Przez jakiś czas nawet odczuwałem radość z odzyskanej wolności, jakbym przeczuwał, że z Urszulką nie będzie mi łatwo. Po jakimś jednak czasie zrozumiałem, że nie potrafię już żyć bez mojej filigranowej błękitnookiej piękności i postanowiłem przy pierwszej okazji jej o tym powiedzieć.

Ślub pod warunkiem

Pierwszą okazją była studniówka. Nie miałem tam, rzecz jasna, wstępu, ale poczułem nieodpartą potrzebę zobaczenia Urszuli i porozmawiania z nią. Grała głośna muzyka, drzwi do szkoły były zamknięte na klucz, żeby nie przyłączyły się do zabawy jakieś niepowołane osoby. Zacząłem walić w drzwi tak natarczywie, że w końcu portier mnie wpuścił i poproszono Urszulkę do mnie.

Była zdziwiona moim widokiem, raczej nie spodziewała się, że ją odwiedzę, w dodatku w takim dniu. Zgodziła się pójść ze mną na spacer. Zapytała mnie wprost, co takiego ważnego się stało, że przerwałem jej dobrą zabawę. Zaczęliśmy długą, poważną rozmowę. Wyjaśniliśmy sobie wszystko i oboje doszliśmy do wniosku, że musimy do siebie wrócić, musimy być razem, bo mimo tarć, które od początku nam się zdarzały, po prostu nie umiemy już bez siebie żyć. (...)

Po tym, jak do siebie wróciliśmy, przez jakiś czas żyliśmy jak każda zakochana, beztroska para. Chodziliśmy na randki i na spacery, spotykaliśmy się ze znajomymi, bywaliśmy na prywatkach, słowem - typowa dla młodych sielanka. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie jednak, że to mi nie wystarcza, że chcę czegoś więcej. Ta myśl przyszła mi do głowy dość nagle i zaraz postanowiłem się nią podzielić z moją dziewczyną. Był rok 1969, czerwiec, spacerowaliśmy, pamiętam, po placu Na Rozdrożu i ja nagle zapytałem: Urszulko, a może my byśmy się tak pobrali? Wyglądała na zaskoczoną i w pierwszej chwili odmówiła - nie czuła się gotowa, była jeszcze przecież bardzo młoda. Po chwili zastanowienia uległa mojej prośbie, ale postawiła mi jeden warunek: ślub musi być w kościele.

Bez wahania na to przystałem, początkowo nawet nie dlatego, że miałem potrzebę odnalezienia wiary, Absolutu, odpowiedzi na najważniejsze pytania. Chciałem po prostu stać się częścią świata mojej żony, rozumieć filozofię życiową, za którą ona podążała, dogłębnie poznać tę kulturę, która była dla niej ważna. Oczywiście, aby przyjąć sakrament małżeństwa, musiałem przejść całą tę drogę, którą katolicy stopniowo przechodzą od urodzenia - począwszy od chrztu przez komunię i na bierzmowaniu skończywszy. Musiałem się nauczyć modlitw, pieśni, poznać prawdy wiary, dogmaty Kościoła, słowem - odbyć przyspieszoną katechezę. (...)

I tak czternastego września, w dniu moich dwudziestych czwartych urodzin i w święto Podwyższenia Krzyża, wzięliśmy z Urszulką ślub. Uroczystość odbyła się na warszawskim Starym Mieście, w kościele pw. św. Marcina. Niestety wybitnemu fotografowi śp. Edwardowi Ciołkowi zdarzyło się prześwietlić wszystkie nasze zdjęcia. Zachowały się tylko te ze ślubu cywilnego.

Cienie na związku

(...) Mieszkaliśmy na piątym piętrze Starym Teatrze, w skromnym, siedmiometrowym pokoiku bez łazienki. Za lodówkę służył nam okienny parapet. Było tak ciasno, że niewiele mebli mogliśmy tam wcisnąć poza malutkim tapczanikiem. Żeby się na nim pomieścić we dwoje, musieliśmy spać z Urszulką na tym samym boku i niemal na komendę zmieniać pozycję. Byliśmy jednak szczęśliwi, cieszyliśmy się swoją bliskością, jak to w pierwszych miesiącach po ślubie.

Niestety sielanka bardzo szybko przeistoczyła się w prozę życia - zaczęliśmy mieć dla siebie coraz mniej czasu. Ja byłem rozchwytywanym aktorem, dostawałem coraz więcej propozycji, nierzadko wyjazdowych, Urszulka pracowała jako charakteryzatorka w telewizji na krakowskich Krzemionkach. Widywaliśmy się wieczorami, zmęczeni po całym dniu. Maleńkie mieszkanie także zaczęło być problemem, przypominało pokój w podrzędnym hotelu, a nie przytulne gniazdko młodej pary. Zauważyliśmy, że coraz bardziej się od siebie oddalamy. (...)

Wróciliśmy więc do Warszawy, miasta naszego dzieciństwa i naszej bujnej młodości. Ja zaangażowałem się do Teatru Dramatycznego, Ula do warszawskiej telewizji. Po czterech latach dzielenia mieszkania z rodzicami Urszulki postanowiliśmy zrobić nadbudówkę na parterowym budyneczku teściów. Postawiliśmy piętro w pół roku, w tak zwanym systemie gospodarczym (byłem pomocnikiem murarza). (...)

Urszulka stała się stuprocentową panią domu, przyciągała do nas ludzi swoim ciepłem i serdecznością, wiele osób prosiło ją o radę, liczono się z jej zdaniem. Nasze małżeństwo nieco odżyło po przeprowadzce, zawsze jednak zaliczało się do trudnych związków.

Przeżyliśmy oczywiście bardzo wiele pięknych chwil, ze wzruszeniem wspominam wspólne święta, wspaniałe podróże po miejscach, które oboje nas fascynowały, pielgrzymki, które ubogacały nasze życie duchowe. Wiele nas łączyło - naszą wspólną pasją był teatr, lektury. Mieliśmy swoje wzloty i upadki, zdarzały nam się sprzeczki, nieporozumienia. Siła naszych osobowości czasem przyciągała nas do siebie, ale nieraz polaryzowała różnice. W cierpliwym budowaniu wspólnego świata nie pomagały też moje obowiązki zawodowe, ciągłe wyjazdy. A moja, jeszcze nieopanowana, młodzieńcza namiętność kilkakrotnie skłoniła mnie do złamania przysięgi wierności. To były przelotne kryzysy. Nie miałem wątpliwości, że Urszulka była kobietą mojego życia, moją miłością, która - jak latarnia morska - pokazywała mi drogę do domu, do tego, co naprawdę ważne. (...)

Ale tym, co największym kładło się cieniem na naszym związku, była tragiczna decyzja o usunięciu ciąży w 1968 roku. Przed jej maturą, kiedy ja zaczynałem po studiach pracę w Krakowie. Gdyby wtedy zwierzyła się swojej mamie, gorliwej katoliczce! Byliśmy młodzi, sądziliśmy, że przecież mamy jeszcze czas na powiększenie rodziny. Urszulka musiała myśleć o skończeniu szkoły, ja byłem u progu kariery, a dziecko to przecież obowiązki, rezygnacja z siebie. Nie chcieliśmy jeszcze z siebie rezygnować - dopiero rozpoczynaliśmy życie we dwoje! Tyle jeszcze mogło nas czekać wspólnych przeżyć, podróży, nowych przyjaźni, zawodowych wyzwań! Nie było w tym wszystkim miejsca na dziecko! Byliśmy jeszcze tak nieświadomi, nie wiedzieliśmy, że to decyzja, która na zawsze okaleczy naszą psychikę, zrujnuje zdrowie Urszulki, nie mieliśmy też pojęcia, jak wielki to grzech... W tamtych czasach nie mówiło się jeszcze o tym wszystkim otwarcie. Dopiero po latach na prelekcji u dominikanów obejrzeliśmy film "Niemy krzyk" i wtedy zaczęła do nas docierać cała prawda o aborcji. Oglądając ten straszny dokument, oboje po prostu płakaliśmy. I piszę o tym wszystkim nie dlatego, żeby oczyścić sumienie, zdobywając się na publiczną spowiedź. Chciałbym, żeby moje słowa były przestrogą dla wszystkich, którzy choćby pomyślą o aborcji. Nie dajcie się omamić, aborcja to nie jest rozwiązanie problemów, tylko ich źródło!

Następna ciąża była bowiem patologiczna. Lekarze z trudem uratowali życie Uli, ale i szansę na macierzyństwo. Potem lata leczenia, żeby jednak mieć choć to jedno upragnione dziecko. Ile było cierpień, zwątpień i nadziei! Po dwunastu latach, dzięki heroicznym wręcz poświęceniom Urszula utrzymała ciążę - leżała przez sześć miesięcy w szpitalu. Wreszcie miłosierny Bóg dał nam nagrodę. Dwudziestego pierwszego października 1981 roku (w dniu swoich imienin!) urodziła synka. Dała mu imię Mateusz, nie wiedząc, że to imię znaczy Boży Dar. (...)

Jak z filmów o Bondzie

Jesteśmy wszyscy tylko ludźmi, błądzimy i na własnych błędach się uczymy. Pewne rzeczy, nawet jeśli wymaże się je z pamięci, nie dają się jednak wymazać z kart historii. A ona - bardziej czy mniej pamiętliwa - zawsze się upomni o swoje.

Niedawno upomniała się i o mnie, co dla mnie samego było niemałym zaskoczeniem. Wiele mogę sobie zarzucić prywatnie, jednak jako Polak, jednostka społeczna, starałem się być zawsze bez zarzutu, krystalicznie czysty. Robiłem i robię tylko to, co wydaje mi się najlepsze dla kraju. Niestety okazuje się, że raz podjąłem w życiu złą decyzję. Jako młokos, nieopierzone pacholę, dałem się omamić, omotać przedstawicielowi Służby Bezpieczeństwa, który podał się za agenta Kontrwywiadu PRL. O całej sprawie dowiedziałem się z teczki, którą znaleziono w domu Kiszczaka, moja pamięć nie zarejestrowała bowiem ani tej "współpracy", ani spotkań, ani osoby, z którą rozmawiałem.

Z dokumentów wynika, że cała sprawa zaczęła się w 1964 roku, w styczniu. Miałem wtedy osiemnaście lat i w najmniejszym stopniu nie interesowałem się polityką. Byłem całkowicie pochłonięty podrywaniem dziewczyn, seksem, sportem, muzyką i rolą, którą dostałem w "Faraonie". Myślałem i zachowywałem się jak każdy nastolatek. Nie wyznawałem wtedy jeszcze również katolickich wartości, główna zasada w moim życiu brzmiała: korzystać z życia. Pochłaniał mnie hedonizm, cieszenie się chwilą, witalność. Z tamtym nastolatkiem łączy mnie radosne usposobienie i, rzecz jasna, nazwisko. Natomiast światopoglądowo jest to dla mnie "on", nie "ja". On, czyli nie ja.

Jak to się stało, że "on" dał się tak głupio omamić, zwieść? Przyszedł na spotkanie z "reżyserem", który miał go zaangażować do filmu reklamowego. Takiej przykrywki użyło SB, żeby go zwabić. Adept sztuki aktorskiej upatrywał w tym kolejną szansę. Niczego nieświadomy, zgodził się przyjść w umówione miejsce. Tam okazało się, że cel spotkania jest zgoła inny. Wmówiono mu, że zagrożone jest bezpieczeństwo kraju, a jego kolega - wcale nie bliski, raczej trzeba by powiedzieć: znajomy - może się okazać niebezpiecznym elementem. Młody Zelnik, dla Ojczyzny ratowania, podpisał więc zobowiązanie do współpracy z "pracownikiem Kontrwywiadu PRL". Kontrwywiad. Jakże to szumnie brzmi. Trochę jak z filmów o Jamesie Bondzie, trochę jak z Podziemia. Na młodego, głupiego chłopaczka może zadziałać jak miód na muchę. I pewnie tak właśnie zadziałało.

Nie dał się zwabić na lep pieniędzy - nigdy nie przyjął za tę "współpracę" ani grosza. Zawsze był człowiekiem honoru. Nie powodowała nim nienawiść, chęć zaszkodzenia komuś - w jego teczce nie znaleziono ani jednego zdania, które mogłoby kogokolwiek obciążyć. To co w takim razie zadziałało? Chyba zwykła naiwność. Wiara w to, że można zbudować socjalizm "z ludzką twarzą", przejęta zresztą od rodziców, wiążących jeszcze wtedy nadzieje z ówczesnym systemem. Wpojona w domu zasada, że Ojczyźnie się nie odmawia - jakakolwiek by była, to zawsze Ojczyzna.

Agent o nazwisku "Jaracz" nie okazał się jednak cennym nabytkiem. Nie przedstawił żadnych pożytecznych informacji, jego teczka liczy zaledwie trzydzieści pięć stron, z których wiele to strony puste. Podobno opowiadał głównie o aktorskiej pracy nad "Faraonem", która go wówczas ekscytowała i zajmowała wszystkie jego myśli. Jak wynika z dokumentów, to, co powiedział na temat Jurka Kowalika, nie mogło mu w żaden sposób zaszkodzić. Raczej są to wyrazy podziwu dla kolegi: że wykształcony, znający języki, ma szerokie horyzonty, no, może trochę zarozumiały.

Dlaczego padło akurat na Kowalika? Trudno powiedzieć. Nie ma nic na ten temat w teczce Zelnika ani w innych zachowanych dokumentach. Można się jedynie domyślać, że wchodziła tu w grę jakaś akcja ulotkowa, o jedno zdanie za dużo na temat ustroju wypowiedziane w niewłaściwym towarzystwie. Pech.

Jestem zwolennikiem lustracji

O wszystkich tych wydarzeniach dowiedziałem się - podobnie jak reszta społeczeństwa - z zachowanych dokumentów, a właściwie z mikrofilmu. Teczka była tak mało istotna i było w niej tak mało informacji, że postanowiono ją zniszczyć, żeby nie zajmowała miejsca. Z urzędniczą skrupulatnością uwieczniono jednak treść papierów na fotograficznej kliszy. Moja pamięć nie zrobiła takiej dokumentacji. Najwyraźniej uznała te wydarzenia za nieposiadające najmniejszej wagi i skasowała, tak jak kasuje się niepotrzebne dane z twardego dysku.

Gdybym zapamiętał, w co jako sztubak zostałem wmanewrowany, na pewno nigdy bym tego nie zataił. Po raz kolejny podkreślę to, o czym zawsze mówię głośno: jestem zwolennikiem lustracji, rozliczania się z przeszłością, konfrontowania faktów. Jestem po stronie prowadzących teraz śledztwo również w mojej sprawie, głośno im przyklaskuję i trzymam za nich kciuki. Wszystko dla prawdy, nawet jeśli miałaby być bolesna.

Przykre jest jednak to, jak machina zła, rozkręcona wiele lat temu przez funkcjonariuszy SB, działa do tej pory. Jak do dziś dzieli naród, zalewa nas falą nienawiści i podejrzeń. W odpowiedzi, zamiast kisić się w tym kwaśnym sosie i zapiekać w złych emocjach, powinniśmy rozkręcić machinę dobra i przyzwoitości. Osoby, które mają coś na sumieniu, na których życiorysie kładzie się cieniem taki smutny epizod, powinny się publicznie pokajać, przeprosić tych, którym - świadomie bądź nie - mogły w jakikolwiek sposób zaszkodzić, zadośćuczynić im, jeśli się da. Osoby poszkodowane albo postronni obserwatorzy tych wydarzeń powinni zaś, idąc za wskazówkami Ewangelii, wspaniałomyślnie przebaczyć. Czasem może to być trudne, czasem wyrządzone krzywdy są ogromne, ale przecież Chrystus kazał nam miłować nieprzyjaciół i nie pamiętać złego.

Miniony ustrój i tak za dużo już zła nam wyrządził. Atmosfera podejrzliwości i donosów, patrzenie sobie na ręce, autocenzura, autokontrola zasiały w nas nieufność, podzieliły społeczeństwo. Staliśmy się dla siebie nawzajem obcy. Czy naprawdę chcemy kontynuować te złe praktyki? Myślę, że wiele da się jeszcze naprawić i za tę naprawę powinniśmy jako społeczeństwo wziąć się jak najszybciej.

Chociaż o młodym Zelniku mówię teraz "on", nie mogę się wyprzeć tego, co "on" narozrabiał. Za jego grzechy będę musiał ponieść karę, a częściowo ponoszę ją teraz, chociażby znosząc komentarze i oceny - często niesprawiedliwe i przesycone nienawiścią - których fala zalewa dziś media i sieć.

Jedyną korzyścią, jaką odnoszę z tej przykrej dla mnie sytuacji, jest to, że mam okazję zachować się teraz przyzwoicie i w pokorze zadośćuczynić krzywdzie, którą nieświadomie wyrządziłem mojemu koledze. Jurku, z serca Cię za wszystko przepraszam!

* Fragment autobiografii Jerzego Zelnika "Szczerze nie tylko o sobie", która ukazała się nakładem Wydawnictwa M

** Śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji

Jerzy Zelnik. Ur. 14 września 1945 w Krakowie. Polski aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Jego najsłynniejszą rolą jest Ramzes XIII w filmie "Faraon" (1966) Jerzego Kawalerowicza, ale koncie ma wiele innych kreacji artystycznych. Zagrał m.in. Franciszka Murka w serialu" Doktor Murek" (1979) czy Zygmunta Augusta w serialu "Królowa Bona" (1980). Był dyrektorem artystyczny Teatru Nowego w Łodzi w latach 2005-2008. W 2010 wszedł w skład komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. W marcu 2016 r. media ujawniły, że w IPN odnaleziono dokumenty świadczące o jego współpracy z SB.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji