Artykuły

Bułhakow drugiej świeżości albo po perfumach ich poznacie

"Każdy dostanie to, w co wierzy" Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.blog.pl.

Punktem wyjścia spektaklu Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina "Każdy dostanie to, w co wierzy", zrealizowanego na motywach "Mistrza i Małgorzaty" w Teatrze Powszechnym w Warszawie jest wygłoszona w czasie seansu czarnej magii, na scenie teatru Variete wypowiedź Wolanda, który tymi słowy zwraca się do Korowiowa:

"Powiedz mi zacny Fagocie, twoim zdaniem mieszkańcy Moskwy bardzo się zmienili. (...) Masz rację. Ludność tego miasta bardzo się zmieniła zewnętrznie mam na myśli zresztą i samo miasto o ubraniach nie ma nawet co mówić, ale pojawiły się te jak im tam... tramwaje automobile. (...) Mnie jednak interesują nie tyle autobusy, telefony i inna (aparatura) (...), ile sprawa niepomiernie istotniejsza: czy mieszkańcy tego miasta zmienili się wewnętrznie?"

Po tych słowach u Bułhakowa odbywa się spektakl, który w sposób niepozostawiający złudzeń pokazuje prawdziwą twarz mieszkańców Moskwy. U Janiczak i Rubina również odbywa się spektakl, który - przynajmniej z założenia - ma odpowiedzieć na analogiczne pytanie dotyczące mieszkańców Warszawy. Odpowiedź niestety ginie w nieudanym i niekonsekwentnym połączeniu "statystycznego" performansu z okropnie zagraną, "bułhakopodobną" love story. Pomysł był dobry, ale twórcy spektaklu kompletnie zlekceważyli powieść Bułhakowa, która natychmiast im się zrewanżowała, pokazując pomysły słynnego duetu w krzywym zwierciadle i w konsekwencji grzebiąc ich przedstawienie całkowicie.

Powieściowy spektakl w Variete jest pokazem czarnej magii, który służy Wolandowi za narzędzie do ukazania prawdziwej natury Moskwiczan. Korowiow i Behemot aranżują na scenie różne sytuacje, a widzowie, czyli mieszkańcy Moskwy - spontanicznie w nich uczestnicząc - odsłaniają swą prawdziwą naturę. Skuszeni feerią sztuczek ludzie dają się zwieść pozorom i dają upust swoim najniższym instynktom, nie myśląc o tym, że są przedmiotem bacznej obserwacji szatana. W efekcie publiczność zostaje złapana w pułapkę, obnażona (także dosłownie) i sromotnie ukarana, gdyż okazuje się, że cały seans był jednym wielkim oszustwem, nie demaskował bowiem wcale czarnej magii, lecz przywary widowni.

Trochę inaczej jest u Janiczak i Rubina - spektakl w Powszechnym jest improwizowaną, lecz tylko do pewnych granic rozmową z publicznością, której głównym zadaniem jest odpowiadanie na pytania aktorów oraz głosowanie za pomocą specjalnych urządzeń. Wyniki głosowań są od razu ogłaszane, a spektakl rozwija się w kierunku następnego pytania. Rubina i Janiczak nie interesują zatem Warszawiacy jako ludzie, ale jako grupa społeczna, funkcjonująca w demokracji. W porządku, ich sprawa. Problem polega tu jednak nie na tym, co ich interesuje, ale w jaki sposób pokazują to widzom. Wybór pytań, na które odpowiada publiczność, wygląda na chaotyczny i nieprzemyślany. Konia z rzędem temu, kto odpowie na moje, widza i recenzenta, pytanie: czego twórcy chcieli się o nas dzięki tym pytaniom dowiedzieć? A może: co chcieli nam przez te pytania powiedzieć? Ja poległem Odpowiedź prawdopodobnie zna Korowiow (Jacek Beler), zapisujący na wielkich kartkach jakieś niezrozumiałe ciągi. My, widzowie nigdy jej jednak nie poznamy, bowiem kartki zostały potem przez niego zerwane i teraz pewnie używane są na rozpałkę w IX kręgu teatrologicznego piekła. (#rękopisyjednakpłoną)

Widzowie uczestniczą też w spektaklu czynnie. Są przez aktorów wybierani i na moment się nimi stają - czyli ich działania mają miejsce wobec innych ludzi. Stawia to od razu pytanie o prawdziwość tych działań i o prawdziwość wniosków z nich wynikających. Do tego dochodzi pytanie o prawdziwość działań trupy Wolanda, która tym razem złożona jest przecież z aktorów Powszechnego. Gdybyśmy oglądali normalny spektakl z czwartą ścianą, sytuacja byłaby jasna: oglądamy teatr czyli złudzenie, po to, żeby w tym złudzeniu - niczym w zwierciadle - zobaczyć samych siebie. W spektaklu Rubina i Janiczak oglądamy teatr czyli złudzenie, które tak naprawdę jest rzeczywistością - w czym się się zatem mamy przeglądać? W niczym. To performans. Dobrze, ale w takim razie po co aktorzy przebierają się za bohaterów Bułhakowa? Po co w ogóle ten fałszywy kostium i ta fałszywa dekoracja? Nie mówiąc już o tym, że przez analogię z owym seansem z Variete można by pomyśleć, że spektakl Wolanda (Michał Czachor) i jego ekipy jest jednym wielkim oszustwem, a my po jego obejrzeniu jesteśmy w jakiś sposób ukarani. Oczywiście poza tym, że w ogóle na przedstawienie w Powszechnym przyszliśmy.

Spektakl kończą fragmenty historii Mistrza (Dawid Rafalski) i Małgorzaty (Julia Wyszyńska), zagrane w tonacji quasi-serio. Quasi, gdyż Mistrzowi dołożono jakieś żałosne kwestie, przy pomocy których grający go aktor autoanalizuje siebie i swoją aktorską grę. Przykro nawet na to patrzeć, ale mniejsza z tym. Aktorzy pojawiają się na scenie, bo podobno tak wybrała za pomocą przycisków publiczność. Nurtuje mnie do dzisiaj, co się stanie, gdy kiedyś publiczność - skądinąd słusznie - nie zechce oglądać tego pokazu dramaturgicznej grafomanii i aktorskiej bezradności? Nie zagrają? Skończą spektakl? Śmiem wątpić. To kolejny kamyczek do ogródka braku wiarygodności przedstawień typu "szczera i otwarta rozmowa z publicznością". Gdyby Janiczak i Rubin byli konsekwentni, to korzystając z bułhakowskiego pomysłu i sceny spektaklu w Variete, na nim by skończyli. Wprowadzenie wątku Mistrza i Małgorzaty jest tutaj kompletnie niezrozumiałe, jako że w powieści wątek ten nie ma żadnego związku ze spektaklem w Variete. Nie ma go również w przedstawieniu w Powszechnym, gdyż twórcy nie postarali się o żadne sensowne jego uzasadnienie. I na nic dobra i ofiarna gra Julii Wysockiej, na nic, bo nie wiem, po co to w ogóle było.

Obrazu klęski spektaklu dopełniają videofilmiki, w których - analogicznie do powieści - warszawska trupa Wolanda miała zmieniać rzeczywistość, przekraczając granice i atakując zastany porządek społeczny. Te ataki, to - żeby sobie Państwo nie myśleli - nie ukaranie jakiegoś donosiciela czy innego łachudry, nie zdemaskowanie obłudy czy hipokryzji władzy, ale na przykład psikanie sobie przez Wolanda w perfumerii stóp testerem drogich perfum. Jakie miasto, taki Woland, jaki Woland, taka zmiana rzeczywistości. Dobra zmiana? Dla mnie pokaz infantylizmu i głupoty. Pomijając już fakt, że Woland nigdy do takich zachowań się nie zniżał - od wygłupów miał swoją świtę. Noblesse oblige. A jednak twórcom przedstawienia w Powszechnym udało się obedrzeć z godności nawet samego szatana. Znak czasu czy "prawda ekranu"?

Kwestia projekcji pokazuje głębszy problem - ich kompletną niewiarygodność. Winien tu znowu jest Bułhakow. Jolanta Janiczak w jednym z wywiadów tak mówiła o wykorzystaniu filmików:

"W spektaklu używamy bardzo dużo projekcji filmowych i ze względów prawnych z części musieliśmy zrezygnować. Mieliśmy też w planie telefonowanie do dyrektorów różnych instytucji, że niby z polecenia rządowego, ale i tak nie moglibyśmy tego materiału użyć bez ich zgody"

U Bułhakowa istotą interwencji trupy Wolanda w rzeczywistość Związku Radzieckiego była bezczelność, nieliczenie się z nikim i z niczym, wreszcie działania z premedytacją, gwałcące istniejący porządek i prawo. Tragiczną ironią tej powieści był fakt, że Szatan, działając w złej wierze, czynił chcąc nie chcąc dobro - w myśl mefistofelesowskiej zasady - "jam cząstką tej dziedziny, co zła wciąż pragnie a dobro wciąż czyni". U Janiczak i Rubina szatan boi się zadzwonić do dyrektorów różnych instytucji... ale znowu siedzieć z gołą dupą na scenie przez pół spektaklu się nie boi... O tempora! O mores!

Aktorsko jest różnie. Świetni są aktorzy grający świtę Wolanda - ze szczególnym ukłonem w stronę Klary Bielawki - Heli. Wolanda Michała Czachora nazwałbym Wolandem bez właściwości, do tego trudno uwierzyć, że taki ktoś trzęsie światem, no chyba, że perfum... Najgorszą rolę stworzył jednak Dawid Rafalski w roli Mistrza... Aktorowi pomyliły się chyba postaci - jego neurotyczna, rozedrgana, wciąż krzycząca postać, wygłaszająca pełne autoanalizy, lecz pozbawione logiki kwestie byłaby prawdziwa, gdyby nazywała się Iwan Bezdomny. I to ten z pierwszych kilku scen powieści. Z Mistrzem nie miała jednak, jak dla mnie nic wspólnego. Julia Wyszyńska bardzo się starała, lecz brakło jej i partnera, i sensu w całym jej wątku.

Podobała mi się - (a jednak coś!) - scenografia Mirka Kaczmarka, a właściwie jeden wielki, piękny, okrągły stół, plus kojarząca się z dramatem Weisa "Marat/Sade" wanna - zdaje się obowiązkowa w "Mistrzu i Małgorzacie" od czasu krakowskiego spektaklu Lupy. Większość polskich widzów na pewno zapamięta jeszcze jeżdżący barek z alkoholami, którymi częstowano widzów, dla "razrieszienia razgawora". Wielu jednak sięgało po alkohol, gdyż ich własny system immunologiczny nie był w stanie obronić się przed miałkością ideologiczną, nudą i złym smakiem w doborze środków wyrazu.

Spektakl w Powszechnym miał duży potencjał, którego kompletnie nie wykorzystano. Nie przeczytano wnikliwie Bułhakowa, nie przemyślano konsekwencji zestawienia własnego pomysłu z powieścią, nie odpowiedziano sobie na pytanie, po co taki spektakl. Wreszcie niechlujnie go wyreżyserowano. Wygląda na to, że uznano, że sam pomysł się obroni, dokręci się video, żeby było modnie i światowo, rozbierze się Czachora a publiczność na pewno coś dopowie, a jak nie dopowie, to da się jej alkoholu i wtedy na pewno dopowie. Najważniejsze, że ulubieńcy w gazetach napiszą - Powszechny znowu się wtrąca. I super! Każdy dostanie to, w co wierzy. Ja - wychodzi na to - nie wierzę w nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji