Siła i słabość parodii
Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy w początkach grudnia wystąpił z premierą nie granej jeszcze po wojnie sztuki Karola Huberta Rostworowskiego "U mety". Inicjatywa wykazana przez kierownictwo teatru oraz ryzyko, jakiego nie wahał się podjąć reżyser przedstawienia, zasługują na uznanie.
A właśnie - z inscenizacją dramatu "U mety" (powstałego w 1932 r.) wiąże się pewne ryzyko. Co tu ukrywać, sztuka postarzała się, jej poetyka - ów ekspresjonizm nie pozbawiony reminiscencji młodopolskich - brzmi dzisiaj trochę obco. I, co z pozoru najdziwniejsze, "reżyserska ręka" Karola Huberta, koronkowa konstrukcja ruchu scenicznego, mimiki i gestu, komentarze odautorskie wreszcie, cały, obszerny przecież tekst poboczny dramatu, który fascynował współczesnych, dzisiaj razi swym anachronizmem. Jakże więc grać dramaty współczesne tego autora i czy grać je w ogóle?
Wszelkie wznowienia sztuk dawnych wymagają starannego przemyślenia. Wydaje się, że takim argumentem "za" jest wyłącznie aktualność problematyki dramatu. Poetyka oraz koncepcja teatru wpisana w tekst utworu starzeją się na ogól szybciej niż zagadnienia poruszone w dramacie, jeśli oczywiście mają one ogólniejszy, nie doraźnie interwencyjny charakter. W nielicznych wypadkach -zaś - tutaj mamy już do czynienia z utworami wybitniejszymi - tkanka myślowa dzieła nigdy nie traci swej aktualności. Dramat Rostworowskiego "U mety" miary "Judasza z Kariothu" nie osiągnął i arcydziełem nie jest. Ale czy wszystkie zagadnienia w nim poruszone należy wrzucił do lamusa? Przyjrzyjmy się pokrótce tej sprawie
Trzecia część trylogii współczesnej K. H. Rostworowskiego ("Niespodzianka" - 1929, "Przeprowadzka" - 1930, "U mety" z- 1932) jest utworem satyrycznym. W ostrym świetle satyry ukazał autor krakowską rodzinę Cimkiewiczów, co to na handlu, zrazu drobnym, później grubszym (nie zawsze uczciwym) dorobiła się majątku i "znaczenia". Dostało się od kostycznego pisarza także profesorom Uniwersytetu Jagiellońskiego za podejmowanie błahych problemów i słabość do odznaczeń i honorów. Jest to zatem w jednej swej warstwie satyra na Wielki Kraków, trochę tak jak "Nowe Ateny" Adolfa Nowaczyńskiego. Cóż nas dzisiaj obchodzą stosunki towarzysko-społeczne Krakowa z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych? A może zainteresuje nas awans społeczny Franciszka Szywały - owego chłopskiego syna, który ciężką pracą umysłową i fizyczną - doszedł do katedry uniwersyteckiej? Ostatnie trzydziestolecie było w naszym kraju okresem nie spotykanej w dziejach ojczystych migracji ze wsi do miasta, a jednak i ten problem dramatu "U mety" musimy uznać za mniej atrakcyjny; czasy bowiem "Syzyfowych prac", "Ziemi obiecanej" oraz "Najdalszej drogi" są już odległe,dzisiejsze podłoże osiedlania się w miastach ludności wiejskiej ma już inny charakter, nie posiada tamtej ostrości i siły dramatycznej, co w czasach Żeromskiego, Reymonta lub Dąbrowskiej. Po cóż więc wyciągać z półki biblioteczny egzemplarz sztuki Rostworowskiego i wystawiać ją na scenie? Po to, żeby utwór ten ... wyśmiać?! Może jednak jest jakiś problem, który poruszy także współczesną widownię? Sądzę, że da się bez trudu taki problem odnaleźć i że dramat "U mety" grany nieco na przekór autorowi (mam tu na myśli odrzucenie nieaktualnej dzisiaj techniki teatru ekspresjonistycznego) może nas zainteresować. Tym problemem jest zagadnienie więzi małżeńskiej i szerzej - życia rodziny. Nie Cimkiewiczów, bo tam nic o rodzinie, lecz o zachowaniu pozorów jest mowa, a jej przedstawiciele to - może z wyjątkiem samego Cimkiewicza - kukły satyryczne, nie żywi ludzie. Mam na myśli zwykłą robotniczą rodzinę Zająców. Reżyser, korzystając z sugestii Marii Czanerle, genezę literacką Felka Zająca wyprowadził z "Królowej przedmieścia" Konstantego Krumłowskiego i w ten sposób zaprzepaścił ostatnią swą szansę na sukces, grał zresztą konsekwentnie parodię sztuki Rostworowskiego, nie zaś jego dramat. A Felek Zając, czy nam się to podoba czy nie, jest postacią pozytywną. Jego żona również. Franek Szywała, protagonista "Przeprowadzki", w dramacie "U mety" traci na znaczeniu, trudno bowiem kogoś, kto osiągnąwszy katedrę uniwersytecką daje się wciągnąć w wir wydarzeń popychających go do śmierci (młodopolska koncepcja kobiety fatalnej), traktować poważnie. I tutaj teatr postąpił słusznie ustawiając rolę Franciszka "Szywalskiego" w tonacji parodystycznej. Tylko czy należało grać tak cały utwór? Czy trzeba było wprowadzić postać aranżera - narratora czytającego obszerne didaskalia, który ponadto przejmuje kwestie kilku innych postaci (Płatniczego, Kelnera, Leonarda oraz osób występujących w "Epilogu") ? Ludwik René nie dopatrzył się w utworze Rostworowskiego żadnego pozytywnego problemu, konsekwentnie grał przeto farsę a'la "Królowa przedmieścia", z której zaczerpnął ponadto kilka piosenek. Gdyby nie zlekceważył problematyki małżeństwa (miłość, wzajemna lojalność, zdolność do ofiar), gdyby w młodej rodzinie Zająców dostrzegł model przeciętnej, także współczesnej rodziny "z osiedla", może wówczas powiedziałby jakąś istotną prawdę o nas samych? Boimy się prawd, dużych i tych małych, codziennych. Uciekamy, jak przed zarazą od sztuki z tezą. Bronimy się przed nimi groteskowym grymasem i parodią. Parodia króluje w inscenizacjach warszawskiej (1962) i krakowskiej (1976) "Historii o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" Mikołaja z Wilkowiecka. (Inny to gatunek sceniczny, lecz styl inscenizacji ten sam). Parodia legła u podłoża "Śniegu" Stanisława Przybyszewskiego w reżyserii Ignacego Gogolewskiego. (I tu niewątpliwie była na swoim miejscu, nic już dzisiaj tego utworu nie wybroni). Teraz pokazano nam na wesoło dramat K. H. Rostworowskiego. Widownia jest zaskoczona, śmieje się tylko w nielicznych miejscach. Bo w końcu sztuka Rostworowskiego to nie "Królowa przedmieścia" i inscenizacja błazeńska w stylu retro w tym wypadku jest wyraźnym nieporozumieniem. Nie repertuarowym - podkreślam - lecz reżyserskim.