Artykuły

Optymista integralny

Zmarł Adam Kilian. Wielki twórca polskiego teatru, scenograf, ilustrator, autor filmów animowanych - artysta, który odcisnął głębokie piętno na polskiej sztuce. Trudno uwierzyć, że odszedł.

Należał do tych, którzy się nie starzeją - jakby upływające lata nie imały się jego młodzieńczej energii, błysku w oku, poczucia humoru. Kiedy przymykam oczy, najpierw widzę uśmiech, naraz jakby leciutko ironiczny i nieśmiały, a dopiero potem całą artystyczną resztę - jest spinka zamiast krawata, fantazyjny beret malarza, czerwony szalik ("Wolałbym być artystą, niż wyglądać jak artysta - ale cóż"). No i jeszcze ta nadzwyczajna życzliwość, która każdemu rozmówcy kazała poświęcać całą uwagę. No i legendarne roztargnienie układające się w długi katalog anegdot chętnie przypominanych przy gościnnym stole na ul. Chopina - opowiastek, w których zaaferowany pracą Adam zawsze o czymś zapominał, mylił się, kogoś nie poznawał (np. przedstawiał się własnej córce itp.). Długa lista uroczych historyjek. Ostatecznie zamknięta.

Kiedy mówimy Adam Kilian, najpierw myślimy o jego spektaklach w Teatrze Lalka, który jeszcze w 1944 r. (pod nazwą Niebieskie Migdały) założyła w Samarkandzie jego matka Janina Kilian-Stanisławska. Powojenne pokolenie warszawskiej inteligencji na tych sztukach kształtowało swój teatralny gust i plastyczny smak. Idzie zwłaszcza o te spektakle, które Kilian zrealizował z Janem Wilkowskim - reżyserem, wizjonerem teatru lalkowego, przyjacielem (nieco starsi czytelnicy doskonale pamiętają pana z brodą, który radiowym głosem wyjaśniał tajemnice teatru lalkowego przed pokazywanymi w TVP spektaklami). To były czasy, gdy sztuką dla dzieci zajmowali się najwięksi. Do ich legendarnej wspólnej realizacji "O Zwyrtale muzykancie" według Kazimierza Przerwy-Tetmajera muzykę napisał Krzysztof Penderecki. Właśnie w teatrze lalkowym ukształtował się inspirowany polskim folklorem niepodrabialny styl Adama Kiliana - krystalicznie czysty, kochający umowność i zachwycająco piękny. No właśnie - zachwyt i piękno - dwa słowa klucze, które stanowią nie tylko o artystycznej odrębności Kiliana, lecz również odkrywają podstawowy wybór, którego dokonał artysta doskonale świadomy arkanów swojej sztuki i spraw swojej epoki, artysta kochający naiwność, ale nie naiwny przecież.

Najpierw Lwów i dom, który nadał mu kierunek. Matka reżyser i krytyk sztuki oraz ciotka Zofia Stanisławska-Howurkowa, drzeworytnik i scenograf, dają mu coś, czemu zostanie wierny. To czasy, kiedy sztuka uwolniona z gorsetu warsztatowej perfekcji uczy się podziwiać sztukę średniowiecza, orient, Afrykę, dzieła sztuki ludowej, sztukę dziecka. Błędy perspektywy, niedoskonałości rzemiosła, naiwność obrazowania stają się drugorzędne wobec wielkiego piękna, które objawia się tym naprawdę patrzącym i naprawdę widzącym. Ignorowana wcześniej sztuka ludowa zostaje odkryta i doceniona. Bezpośredniość, radość, prostota wydają się odtrutką na techniczny perfekcjonizm, formalizm i duchową pustkę. Wzięta z domu rodzinnego umiejętność widzenia sztuki huculskiej po latach zaowocuje zachwytem nad malowanymi na szkle obrazami podhalańskich twórców, nad świątkami Wowry, ukochaną szopką krakowską czy ludowym rękodziełem (vide: niezwykłe lalki wykonywane z wikliny). Niewątpliwym owocem będzie też zdolność widzenia piękna ukrytego w przedmiotach codziennego użytku - pasach kontuszowych, foremkach, wałkach czy guzikach - które w niespodziewanych rolach obsadzał w swoich scenografiach i wykorzystywał w kostiumach (jego ulubionym sklepem była podobno pasmanteria).

Historia nie oszczędzała ani jego, ani jego rodziny - nie przeszła obok. Został starannie wtajemniczony w ciemne misterium polskiego losu, przeszedł polskie cursus honorum. Bliscy ginęli w Legionach, w walkach o Lwów, w powstaniu warszawskim. Ojciec, więzień Starobielska, zginął rozstrzelany w Charkowie. W 1940 r. 17-letni Adam został wywieziony ze Lwowa do Kazachstanu. Z Armią Andersa przedostał się do Anglii, gdzie jako mechanik służył w RAF. Miał dość okazji, żeby się napatrzeć na demoniczny, przeklęty czas,

na nieludzką ziemię. A jednak wybrał nadzieję, zachwyt, blask. Po tym wszystkim, co przeszedł, jako dojrzały artysta maluje anioły, królów, smoki, chętnie opowiada proste historie z jednoznacznymi pointami, z morałem. Czy był naiwny? Uciekał przed prawdą? Czy zignorował tragedię XX w. - przeoczył wojnę, ludobójstwo, komunizm? Nic nie zrozumiał? Bał się mówić o tym, co ważne? Nie sądzę. Sądzę, że jego jasną sztukę trzeba oglądać właśnie na tym ciemnym tle. Na tle zsyłki, tułaczki, wojny, ofiar, niewoli. Sztuka Kiliana nie jest dziełem artysty ślepego na zło i brzydotę, ale tego, który dostrzega piękno obecne zawsze i mimo wszystko. Tak jak "Dekameron" trzeba czytać na tle trawionej przez dżumę Florencji, tak na sztukę Kiliana należy patrzeć z pełną świadomością cierpień i szaleństw XX w. Dopiero wtedy widać jej siłę i głębię. To nie naiwność, lecz świadectwo. Świadectwo istnienia śladów ładu i źródeł nadziei. Choć to sztuka daleka od dewocji, okazuje się głęboko religijna. Wyrasta z wdzięczności, z zachwytu, z poczucia obowiązku mówienia o Pięknie widocznym najdłużej - Pięknie widocznym jeszcze wtedy, gdy w gęstym mroku dawno nie widać już ani Prawdy, ani Dobra.

Adam Kilian mówił mi kiedyś, że optymistę najłatwiej poznać po tym, jak je czereśnie. Pesymista zaczyna od najbrzydszej, więc aż do końca bierze zawsze najgorszą. Optymista odwrotnie - wybiera najładniejsze. Każda kolejna będzie tą najpiękniejszą. Adam Kilian był optymistą integralnym. Przez wiele lat pokazywał nam to, co najgodniejsze zachwytu. Uczył, jak to wypatrzeć i jak się w tym rozsmakować. Czy się nauczyliśmy? Czy umiemy sami? Czy damy sobie bez Niego radę?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji