Artykuły

W roztrzaskanym lustrze (2). Jak z tego wyjść?

Teatr polski, co starałam się pokazać w tekście z poprzedniego numeru, dotknięty jest schorzeniem awangarditis acuta. Na szczęście jest jeszcze w naszym teatrze paru reżyserów, którzy realizują swoje wizje "po Bożemu" - Maciej i Jan Englertowie, Krzysztof Babicki, Tadeusz Bradecki, Agnieszka Glińska, Jacek Bunsch, Piotr Cieplak, w niewielkim, impresaryjnym Teatrze Małym w Tychach - Andrzej Maria Marczewski (niewymienionych proszę o wybaczenie) - pisze Elżbieta Morawiec w Arcanach.

Teatr polski, co starałam się pokazać w tekście z poprzedniego numeru, dotknięty jest schorzeniem awangarditis acuta. Ale kiedy wszystko jest awangardowe - nic już awangardowe nie jest. Awangarda jak powietrza potrzebuje klasyczności, dopiero na jej tle jest awangardą. Na szczęście jest jeszcze w naszym teatrze paru reżyserów, którzy, jak mawiał Konstanty Puzyna, realizują swoje wizje "po Bożemu" - Maciej i Jan Englertowie, Krzysztof Babicki, Tadeusz Bradecki, Agnieszka Glińska, Jacek Bunsch, Piotr Cieplak, w niewielkim, impresaryjnym Teatrze Małym w Tychach - Andrzej Maria Marczewski (niewymienionych proszę o wybaczenie). Jest też kilka teatrów wielkiej klasy - niezwykła Scena Plastyczna KUL Leszka Mądzika, teatr wielkiej metafizycznej wizji, Teatr Wiejski Węgajty Wacława Sobaszka, odwołujący się do obrzędowej kultury ludowej, budujący swoje spektakle w oparciu o jej wątki. Przy Węgajtach jako osobne zjawisko funkcjonuje Schola, prowadzona przez Wolfganga Niklausa, odnawiająca tradycję misterium liturgicznego. Węgajty, mocno już wrosłe w warmińską wieś poprzez swoje wyprawy w bliższą i dalszą okolicę, budują coś, co jest w teatrze bardzo istotne - wspólnotę widzów i aktorów. Na północnym Podlasiu działa "Wierszalin" Piotra Tomaszuka - świetne przedstawienie "Historyi o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim Mikołaja z Wilkowiecka" mieliśmy okazję oglądać w telewizyjnej relacji podczas tegorocznego Festiwalu Gorzkie Żale.

W Zakopanem, pod komendą Andrzeja Dziuka, z powodzeniem działa Teatr im. Witkacego. W Teatrze Nie Teraz, prowadzonym od wielu lat w Tarnowie przez Tomasza A. Żaka - teatrze, jak to się zwykło określać "nieprofesjonalnym", można obejrzeć przedstawienia ze współczesnych dziejów politycznych Polski, jakich na zawodowych scenach próżno by szukać (Wyklęci, Wołyń). Podobnie jak Węgajty jest to także "teatr wędrowny" - Żak stara się dotrzeć do jak najszerszej publiczności.

Dużo to czy mało? Według danych GUS w roku 2013 funkcjonowało w Polsce 170 teatrów i instytucji muzycznych ze stałym zespołem, portal Moja Polis na rok 2012 podaje liczbę 75 teatrów dramatycznych. Przyjmijmy tę ostatnią jako realną. Z tego 5 teatrów jest dotowanych centralnie przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, reszta jest na garnuszku gmin albo sejmików wojewódzkich. Już słyszę te głosy oburzenia "likwidatorka"!!, ale powiem wprost - jak na kulturalne potrzeby Polski (o czym świadczy malejąca frekwencja) teatrów jest w Polsce o wiele za dużo. I - niezdrowo. Także z ekonomicznego punktu widzenia. Większość z tych scen (najbardziej zasłużone, legitymujące się znaczącą historią i dorobkiem - pozostawić) można by zmienić w instytucje działające na prawach impresariatu - tzn. dotować z publicznych pieniędzy tylko utrzymanie budynku. Teatry prywatne, takie jak np. Polonia Krystyny Jandy - które wybrały rynkową formę istnienia - niech sobie radzą same.

A nade wszystko - wraz z impresariatem na scenach prowincjonalnych - zmienić całkowicie zasadę działania teatrów. Niech wrócą do swojej pradawnej tradycji - wozu Tespisa, teatru wędrownego (w czasach PRL funkcjonowało to jako "teatr objazdowy"). Chyba większej satysfakcji estetycznej widza będzie służył występ wybitnych aktorów z Teatru Narodowego czy Współczesnego w Warszawie na jego impresaryjnej scenie "gdzieś w Polsce" - niż przedstawienia wyprodukowane "u siebie". Można też - zamiast wydawać z budżetu gmin czy województw na utrzymanie stałego zespołu - dotować wyjazdy lokalnych społeczności na ważne wydarzenia artystyczne. Zdani na własny rozrachunek - nasi awangardziści mocno się zastanowią, zanim wyprodukują - jak to było ostatnio w Teatrze w Białymstoku - spektakl "Biała siła, czarna pamięć". (Premiera tego absolutnie grafomańskiego tworu niosła w sobie, akurat na 1050 Chrztu Polski, 16 kwietnia - arcymodne ideologiczne przesłanie o Polakach antysemitach, polskim Kościele jako wcieleniu zła wszelkiego. Wszystko zafundował zespołowi i widzom wojewoda czy sejmik podlaski...).

Wóz Tespisa, czyli teatr objazdowy, ma w Polsce piękną kartę, zapisaną przez wileńską a potem III, warszawską Redutę Juliusza Osterwy. Ze swoim "Księciem Niezłomnym" Słowackiego w latach dwudziestych XX wieku Osterwa w ciągu 900 dni dał 1500 przedstawień w 173 miasteczkach i miastach polskich. Dlaczegóż by szacowny zespół Teatru Narodowego nie mógł, w roku jubileuszowym narodowej sceny, ruszyć w Polskę, np. z "Kordianem" w reżyserii Jana Englerta? Wybitni aktorzy i tak dziś jeżdżą po kraju - z mniej czy bardziej "chałturnymi" produktami - dlaczego nie miałby wojażować cały zespół? Ze znacznie większym dla sprawy pożytkiem.

Czy można zreformować teatr administracyjnymi działaniami? W jakieś, niewielkiej mierze. Wszelkie próby odsuwania "awangardzistów" od władzy skończyłyby się krzykiem na całą Europę o tłumieniu wolności wypowiedzi itp. Był chyba tego świadom minister Piotr Gliński, kiedy mimo zdecydowanego protestu środowisk konserwatywnych przeciwko dyrektorowaniu Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie przyjechał, obejrzał i - nie wygrał. Zapewnił Klacie spokojny byt do końca kontraktu. Pewny swego radosny tfurca w podzięce we "Wrogu ludu" Ibsena dopisał w finale monolog mniej więcej tej treści: 90 lat temu Ibsen napisał dramat, 70 lat temu był Holokaust, rok temu Andrzej Duda wygrał wybory, 100 dni rządzi PiS. Ten status reżysera - "świętej krowy", której wszystko wolno, należy zmienić jak najszybciej. Pytanie - jak, skoro w zespołach aktorskich nie dojrzała świadomość, że tylko one mogą się temu przeciwstawić? A zespoły zachowują się co najmniej osobliwie. Oto na drugiej wielkiej scenie Krakowa ogłoszono konkurs na dyrektora i kierownika artystycznego. Wśród kandydatów był m.in. Jacek Bunsch, ale konkurs wygrał Bartosz Szydłowski, z Teatru Łaźnia Nowa, kolejny w poczcie awangardzistów. Tak ponoć chciały związki zawodowe!! No i będziemy teraz mieć w Krakowie dwie sceny przerabiające klasyków na mielonkę, widzów - w bezmyślną plazmę.

To, co kiedyś, w czasach Wielkiej Reformy było zasłużonym tytułem do chwały teatru - dziś stało się jego przekleństwem. Reżyser-inscenizator stał się absolutnym Demiurgiem na scenie, a to jak sobie z nią poczyna, trudno określić inaczej niż "samowolka". Gdzie są dziś wielcy inscenizatorzy na miarę Leona Schillera, Wacława Radulskiego, Wilama Horzycy? Już w roku 1970, profesor Konrad Górski, w słynnym artykule "Reżyser ma pomysły" ("Twórczość" 1970, nr 2) pisał: "Kiedyś trzeba było walczyć o autonomię teatru, zagrożonego przez hegemonię literatury, dziś sytuacja się odwróciła - należy walczyć w obronie literatury, zepchniętej do roli drugorzędnego przydatku".

To był rok 1970, prawie niemowlęctwa inscenizatorów. Spektakle Adama Hanuszkiewicza, najgłośniejszego "odnawiacza" klasyki wydają się dziś dziecinnie naiwne. Wprowadzał hondę do "Balladyny", drabinę do Kordiana - ale znał też wagę słowa w teatrze w Norwidzie czy pełnym wdzięku Beniowskim.

"Młodzi, najzdolniejsi", o których pisałam w poprzednim numerze, to nie są ludzie pozbawieni talentu. Ale talent - to nie wszystko (z kultem "talentyzmu" walczył już Irzykowski.) Rzecz w tym, że wszyscy oni, świetnie się orientując w różnych, modnych trendach epoki, a co za tym idzie -jak się dobrze sprzedać na rynku - stali się komiwojażerami, by nie powiedzieć - nosicielami bardzo wątpliwych kulturowo idejek - z gender i LGBT na czele.

Przekleństwem naszego czasu jest bowiem także kult "postępowości", "oryginalności" i "nowoczesności". Że jest to droga donikąd - myślących ludzi przekonywać nie trzeba. Czy to jest uleczalne? W niewielkim chyba stopniu i przede wszystkim - środkami ekonomicznymi. Prawdziwa zmiana, jeśli się ma dokonać, musi się zrodzić ze świadomości środowiska, innej drogi nie ma.

W dzisiejszym widowisku teatralnym, jak już po części była o tym mowa - po McLuhanowsku mówiąc - przekaźnik stał się przekazem. Hipertrofia środków ekspresji przerodziła się w dominację środków, anihilując możliwość spójnego przekazu całego przedstawienia. Ucierpiał na tym przede wszystkim aktor - nie tylko nie jest już dramatis persona, nie jest osobą dramatu, przestaje być także ludzką osobą. Jego zawód czy raczej społeczna misja jest jedną z najbardziej zdepersonalizowanych we współczesnym świecie. A przecież aktor - i widz - to dwa elementy sztuki, bez których teatru nie ma. To aktor jest jak Atlas, dźwigający na sobie teatralny nieboskłon, to z ludzkiej prawdy aktora rodzi się wielkość i prawda jego roli. Ale tu już winą za ten stan rzeczy nie można obciążać li-tylko inscenizatorów. Świadom nie świetnej kondycji etycznej swojego środowiska, umierający Stefan Jaracz tak pisał w Testamencie do braci aktorskiej w roku 1945:

Wielka reforma teatru nie polega na tym, czy ma być państwowy czy spółdzielczy [...], ale na jasnym i szczerym uświadomieniu sobie, czym chce być aktorstwo. [...] Czy chce i jest dojrzałe do tego, aby służyć jakiejś idei nadrzędnej, czyli temu, co nazywamy sprawą? Czy woli unikać tej odpowiedzialności i spełniać nadal rolę najemniczą? Czy woli godność swego zawodu, dumę ze swej pracy - która ma wielki sens w wielkiej walce człowieka o wartości, czy wystarcza mu zaspokajanie własnej próżności, małych ambicyjek i drobnych sukcesów? Czy uczestnictwo w poważnej, twórczej pracy, czy reklamka, fotografia, wzmianeczka? O to powinna rozgorzeć walka w łonie samego aktorstwa i to byłby początek Wielkiej reformy. [...] do dziś dnia aktor woli żyć życiem bałaganu, pieczeniarstwa, nieodpowiedzialności za czyny i słowa, nieróbstwa, małych od pracy wymagań, deklamacji przy kieliszku , niż żyć naprawdę w problemach swojej sztuki, która jest przy pierwszym wgłębieniu się najbardziej problematyczną ze wszystkich sztuk.

W latach sześćdziesiątych Jerzy Grotowski wprowadził rozróżnienie na "aktora świętego" i "aktora kurtyzanę". Przez tego ostatniego rozumiał aktora-odtwórcę w szeroko rozumianym teatrze instytucjonalnym. Dziś znaczenie pojęcia "aktor- kurtyzana" zmieniło zakres, nie przestało jednak być użyteczne. Bo czymże jest dziś ktoś wiecznie prostytuujący godność zawodu w niemądrych serialach, w reklamie? Czy aktorka promująca protezy dentystyczne, środki do prania etc. może być wiarygodna w wielkim dramacie, czy uosabiający Kiepskiego w najprymitywniejszym serialu TV może nas przekonać do swoich ról w teatrze, do odpowiedzialności za swoją ludzką twarz, która powinna być jego legitymacją w budowaniu wspólnoty z widzem? Aby mógł się stać, jak to wyraził kiedyś francuski poeta "son semblable, son frere" (Jego bliźnim, jego bratem).

W cytowanym powyżej Testamencie Jaracza, w tezach, a zwłaszcza w praktyce Grotowskiego - jedno jest wspólne - akcent na wielką pracę w spełnieniu ważnej misji. Można się zgadzać czy nie aprobować, czy odrzucać całokształt pracy Grotowskiego, ale jedno jest niewątpliwe - sukcesy Teatru Laboratorium (w jego okresie teatralnym) budowane były na morderczej pracy - aktora nad sobą i aktora nad rolą. Grotowski szedł tu zresztą drogą wytyczoną przez Osterwę - zakonnego prawie kanonu pracy, poczucia misji właśnie. Trudno w dzisiejszym świecie oczekiwać od aktorów mniszego oddania się pracy , jak było w Reducie czy Laboratorium Grotowskiego. Ale refleksja nad tamtymi dokonaniami, nad tamtą myślą mogłaby stać się fundamentem odrodzenia polskiego aktorstwa. Ten kult pracy i misji jest dziś zresztą już obecny w małych, wspomnianych wyżej zespołach - w Węgajtach, w Wierszalinie i innych.

Jeszcze jeden aspekt - pozaprofesjonalny - schorzeń polskiego aktorstwa trzeba tu wymienić. Zamiast godności, pracy i misji - celebryctwo. I dotyczy to, niestety, tuzów polskiej sceny. Chwilami ma się wrażenie, że są na tym świecie nie po to, aby spełniać się w zadaniach teatru ale - po to, aby jako Jedyni sprawiedliwi, zastępczy mężowie stanu - zbawiać Polskę i świat. Sami lekceważąc (czy to z ignorancji czy z wyboru) podstawowe zasady etyczne własnego zawodu - pouczają przysłowiowego Kowalskiego, co i kto jest w polityce dla "tego kraju" ważne. Jakoś nie umiem sobie wyobrazić, aby aktor angielskiego RSC, francuskiego TNP fałszował historię własnej ojczyzny, przeinaczając np. przebieg bitwy pod Trafalgarem, jak to zrobił Maciej Stuhr z bitwą pod Cedynią, dając świadectwo wyłącznie własnego nieuctwa (że o innych, po prostu chamskich estradowych wyczynach tego pana przez litość nie wspomnę). Jakoś nie umiem sobie wyobrazić, aby wybitna francuska czy niemiecka aktorka szydziła z jakiejś wielkiej katastrofy Francuzów, jak to zrobiła Krystyna Janda w tandetnym skeczu o Smoleńsku - w czerwcu 2010, czyli w dwa miesiące po tragedii. Jakoś nie umiem też sobie wyobrazić, aby ów przysłowiowy Kowalski - z Podlasia czy Małopolski -zapalał znicze na grobach krasnoarmiejców, niosących w 1920 - na swoich bagnetach - "wolność" pańskiej Polsce -jak to zademonstrował (też po katastrofie smoleńskiej) Daniel Olbrychski. Czy można od tych pań i panów oczekiwać poczucia misji, godności i podobnych imponderabiliów, skoro uznali, że nawet zwykła ludzka przyzwoitość ich, "wybrańców bogów" (o patriotyzmie już nie mówiąc) nie obowiązuje?

Na koniec to, co bodaj najważniejsze, a co wyraził przed laty Konrad Górski - jak bronić literatury przed zepchnięciem jej do roli "drugorzędnego przydatku"? Początki zdają się już kiełkować - w dokonaniach aktorów mało jeszcze znanych, których miałam okazje oglądać na tegorocznych Tyskich Spotkaniach Teatralnych. Dominujące na tym festiwalu formy - monodram, sztuka małoobsadowa - świadczą o głodzie słowa. Słowa, które - jak nic innego - daje aktorowi szansę prawdziwego istnienia i transformacji na scenie. Słowa, które niesie ważne społecznie treści. A wielkie powodzenie poetyckich poranków Anny Dymnej w krakowskim Teatrze im. Słowackiego? Zważywszy, po liczbie rekonstrukcji historycznych, funkcjonujących w całej Polsce - jest też ogromne zapotrzebowanie - na odkrywanie "białych plam" polskich dziejów.

W nie bardzo dla kultury szczęśliwej epoce Gierka, w latach 70. powstało kilka wybitnych dramatów o narodowych powstaniach (głównie powstaniu listopadowym). "Sto rąk, sto sztyletów" Żurka, "Polonez" Jerzego S. Sity, "Niebezpiecznie tak wysoko latać, panie Mochnacki" Jerzego Mikke. Są ważne dramaty, powstałe już po 1989 - Wojciecha Tomczyka "Norymberga", "Inka 1946" oraz "Golgota wrocławska" Krzysztofa Szwagrzyka. Wszystkie prezentowane w teatrze TV, raz jeden. Dlaczego teatry, tak licznie po Polsce rozsiane - nie sięgają po nie? Musi budzić co najmniej zdumienie, że w roku 1050-lecia chrztu Polski, 35. rocznicy zamachu na Jana Pawła II, wielkiego człowieka i Polaka, co odmienił "oblicze tej ziemi" (nie tylko w rodzimym obszarze) na ważnych scenach kraju nie ukazał się ani jeden dramat nawiązujący do najważniejszego dziedzictwa Polski, do chrześcijaństwa. .. Tak się sami szanujemy?

Funkcjonuje w "tym kraju", mówiąc językiem naszych celebrytów, wiele konkursów na dramat polski. Funkcjonuje - nie bardzo owocnie, patrząc na rezultaty. Słowu i historii polskiej, doświadczeniu egzystencjalnemu mieszkańca XXI wieku należy się prawdziwa promocja. Niechże zamiast licznych konkursików i konkursiątek, w których jury zasiadają, od lat te same, "sprawdzone" persony, powstanie w ministerstwie kultury jeden konkurs z prawdziwego zdarzenia - jak np. w literaturze Nagroda Mackiewicza. Mógłby się nazywać np. Laur Wyspiańskiego - i rzeczywiście godnie nagradzać za godne utwory. Niech znowu staną się ciałem słowa poety:

"Teatr mój widzę ogromny,/ wielkie powietrzne przestrzenie,/ ludzie je pełnią i cienie,/ ja jestem grze ich przytomny..."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji