Artykuły

Muzyka i przyjaźń

Był czas, gdy z Józefem Świdrem spotykaliśmy się niemal codziennie, bądź dzwoniliśmy do siebie, gdy pojawiały się pytania i wątpliwości twórcze wymagające pilnego wyjaśnienia. To lata szczytowego nasilenia naszych kontaktów w okresach natężenia współpracy, kiedy rodziły się nasze kolejne utwory sceniczne, oratoria i kantaty oraz pracowaliśmy nad przekładami librett Belliniego, Donizettiego i Ravela, zleconymi przez Operę Śląską - wspomnienie o katowickim kompozytorze.

I nasze spotkania przerodziły się z czasem w skromne biesiady (głównie z mojej inicjatywy), gdy było nam po drodze do legendarnej już Piwniczki w ówczesnym Domu Pracy Twórczej przy Warszawskiej 37, gdzie do późnych godzin przesiadywała katowicka cyganeria tamtych barwnych lat. Świetna kuchnia, w miarę tani alkohol, no i okazja by zawsze kogoś spotkać. Kto tam wówczas nie bywał, a raczej bywał, czasem z nawyku, by bratać się w aurze artystycznych fascynacji i gruntować przyjacielskie więzi w seriach bruderszaftów. Był to okres, gdy pod tym adresem funkcjonował wcale ruchliwy Klub Młodych Twórców integrujący środowiska młodych twórców i artystów w klimacie popaździernikowych swobód, który wnet nie przetrwa w dawnym nasileniu fatalnych doświadczeń marca 1968 roku, choć akurat na Śląsku napięcia te nie osiągną tych dotkliwych politycznych konsekwencji co w innych środowiskach, z Warszawą na czele. Toteż przytulna Piwniczka z barem, gdzie brać artystyczna rozsiadała się na wysokich krzesłach, zachowała spontaniczny klimat eviva l'arte, choć w wersji lokalnej, gdy była ku temu okazja.

Ten adres stał się na długo miejscem popremierowych spotkań i dysput, bo i z Teatru Śląskiego było tu blisko, ledwo też dwa przystanki po koncercie z Filharmonii Śląskiej, no a z PWSM, czyli z konserwatorium, też ledwo parę setek metrów. A właśnie plastycy i muzycy liczebnie dominowali, więc też nie tylko pojawiali się często, ale i mieli wpływ na klimat biesiadnych spotkań. Mnie tu zdarzało się być często, jako iż wkrótce stałem się głównym organizatorem spotkań pod szyldem Klubu Młodych Twórców, który z czasem sam się rozwiązał i spłynął w niepamięć. Dodam jeszcze, że w tym budynku na parterze miała swój pierwszy adres Redakcja "Poglądów", dwutygodnika społeczno-kulturalnego utworzonego w połowie 1962 roku, gdzie niżej podpisany, 25-letni wówczas autor tego tekstu, był zatrudniony od pierwszych dni powołania pisma, zaś do Piwniczki miał w sumie nie więcej niż dwadzieścia stopni schodów. Wspominam o tym dlatego, jako że dokładnie nie pamiętam kiedy i gdzie doszło do pierwszego spotkania z Józefem Świdrem, wkrótce jednym z najbliższych moich przyjaciół i to na długie lata. W każdym razie jeśli Józek w "Poglądach" bywał, to już gdy znalazły się w Domu Prasy przy rynku. Sądzę, że raz i drugi pojawiał się pewnie w Klubie przy Warszawskiej, na imprezie muzycznej sygnowanej przez prestiżowe środowisko konserwatorium, gdy prezentowano na autorskim wieczorze katowickich kompozytorów, a pośród młodych już wybiła się czołowa wówczas czwórka - Górecki, Kilar, Świder i Szalonek - a każdy inny o własnym rozpoznawalnym już wizerunku twórczym. Słowem - pierwszego naszego spotkania nie pamiętam, aż do momentu podjęcia współpracy, choć daleko jeszcze było nam do opery.

Nie był to przypadek

A przecież na pewno musiałbym zapamiętać ten moment, chociażby dlatego, bo Józef Świder jeśli zwracał na siebie uwagę, to nie tym, że w jakikolwiek sposób się wyróżniał czy siebie narzucał. Wręcz przeciwnie - a jeśli już - to wyjątkową w każdym sensie skromnością a nawet, rzekłbym, swoistą nieobecnością, żeby nawet w najmniejszym stopniu nie zwracać na siebie uwagi. Tak było i pozostało, bo ten styl obecności stał się swoistą formą bycia Józefa Świdra, jakby zawsze czymś skrępowanego i unikającego zauważenia. A chodzi o wybitnego twórcę, świetnie wykształconego, poliglotę i profesora konserwatorium, a także dziekana i prorektora, człowieka powszechnie szanowanego, którego autorytet wynikał z dokonań i zasług, a nie sztucznych pozorów. Można rzec, że cechowała go zawsze wręcz programowa prostota i niewspółczesność, słowem - żadnych gestów na pokaz, pozorów i póz. Był, rzec można, demonstracyjnie zwyczajny, dyskretny i przyciszony, co uwydatniał również sposób w jaki się nosił i ubierał, akcentując szarość i stopienie z tłem. Uwydatniały to także przyćmione okulary, które nosił by zatrzeć niewielką skazę wzroku. No i to jak się poruszał, a właściwie pospiesznie przemykał, zawsze skupiony i jakby zajęty. Wynikało to również z jego cech człowieka bezwzględnie terminowego, sumiennego, który nie tolerował zwłoki i spóźnień a przede wszystkim protekcji, bo nawet rodzony brat nie mógł liczyć na względy.

Do dziś nie mogę mimo wszystko zrozumieć jak to się stało, że nie zapamiętałem początków naszej znajomości ani okoliczności jej zawarcia. A przecież nie był to przypadek. Józef Świder w tym czasie działał aktywnie w Związku Śląskich Kół Śpiewaczych, gdyż przed pracą społeczną na niwie sztuki i kultury nigdy się nie wzbraniał. Ten nurt był mu zresztą bliski z racji wrażliwości melodycznej i znaczącego już dorobku jako autora wielu pieśni (wówczas m.in. do wierszy Herberta, Gałczyńskiego, Staffa i Tuwima) oraz kompozycji chóralnych, od lat nagradzanych i wykonywanych przez liczne chóry nie tylko macierzystego regionu. Sam zresztą od wczesnej młodości, a wyrastał w klimacie muzykalnego domu, współpracował z amatorskimi zespołami chóralnymi. Te doświadczenia miały też znaczenie dla jego działalności twórczej jako kompozytora.

W tym okresie dla ruchu śpiewaczego na Śląsku sprawą nader ważką stało się odnowienie repertuaru o utwory współczesne, w większym stopniu respektujące nowe techniki i środki muzyczne, a napisane specjalnie dla tych zespołów wykonawczych w oparciu o teksty powstałe dla tych potrzeb. Józef Świder, który miał w tym zakresie rozległe doświadczenie twórcze, ale i wykonawcze jako praktyk, zaangażował się wówczas w to zadanie z dużą energią i stanowczością, by zapewnić nowe utwory z tego zakresu dla potrzeb repertuarowych przede wszystkim śląskich zespołów śpiewaczych. Jako dyrektor artystyczny Związku podjął skuteczne działania by stworzyć odpowiednie ku temu warunki. Należało najpierw pozyskać teksty o tematyce współczesnej, szczególnie śląskiej, angażując do współpracy miejscowych autorów, przede wszystkim z grona poetów "z nazwiskiem". Krąg kompozytorów był na miejscu wcale spory, głównie z młodszych roczników, trzeba było im jednak dostarczyć odpowiednie teksty. I w tych okolicznościach doszło zapewne do naszego spotkania zapoznawczego, rozmów i napisania pierwszych tekstów, co stało się chyba w miarę szybko. Łącznie powstało kilkanaście wspólnych pozycji wpisanych w temat śląski, do których Józef Świder stworzył muzykę. Były wśród nich utwory różne, w tym o klimacie nostalgicznym, że przypomnę "Stary szyb", czy "Płyną barki Odrą". Od tamtego czasu minęło już ponad pół wieku i kompozycje te popadły z czasem, jak sądzę, w zapomnienie, bo też i wyczerpała się na tym nasza współpraca w tym zakresie. I pewnie nie doszłoby do jej odnowienia, skoro dalsze lata współpracy zdominowała przede wszystkim opera i te dokonania autorskie mają odtąd znaczenie.

"Magnus" na 25-lecie Opery Śląskiej

Jak to się często zdarza - na początku był przypadek, który wpłynął na nowe możliwości w naszej autorskiej współpracy. Z początkiem roku 1967 objąłem funkcję kierownika literackiego Opery Śląskiej, o dość szerokim zakresie obowiązków, które sobie sam stale poszerzałem. Gdy we wrześniu z nowym sezonem dyrektorem Opery został Bolesław Jankowski (po kilku sezonach na scenach zachodnich), jego kadencję od początku wyróżniała ogromna dynamika organizacyjna i repertuarowa. Duże nadzieje wiązał z inicjatywą ogłoszenia ogólnopolskiego konkursu na libretto operowe o tematyce śląskiej, powierzając mojej osobie nadzór nad jego organizacją i rozstrzygnięciem. Choć zasięg tego specjalistycznego konkursu nie okazał się szeroki, ale pojawiła się pewna ilość prac godnych uwagi, które zostały przekazane śląskim kompozytorom do swobodnego wyboru. Józef Świder zainteresował się jednym z nagrodzonych tekstów pt. "Magnus" Tadeusza Kaszczuka z Kłodzka, którego akcja rozgrywa się w XI wieku w średniowiecznym Wrocławiu, a jego głównym bohaterem jest wojewoda wrocławski, tytułowy Magnus, do którego przybył syn Władysława Hermana Zbigniew. Lecz historyczny Magnus to pseudonim realnego bohatera, pogrążonego w rozpamiętywaniu okupacyjnej przeszłości i żyjącego w poczuciu winy za śmierć córki, która nie załamała się podczas przesłuchań. Rozbudowane relacje pomiędzy postaciami planu historycznego i współczesnego tworzą paralelną akcję opery aż do tragicznego finału. I właśnie to libretto zainteresowało Józefa Świdra, któremu odpowiadało ujęcie "tematyki śląskiej w sposób ogólny, nie regionalny (...) inspirującym pomysłem wydawało mi się powierzenie wszystkim postaciom podwójnej roli, stworzenie w pewnym sensie opery w operze". Lecz libretto T. Kaszczuka wymagało gruntownego przepracowania pod względem dramaturgicznym i literackim, w tym przypadku poprzez dodanie i rozbudowanie kilku scen oraz zmianę finału oraz dopisanie niemal wszystkich arii. I to zadanie zostało mi powierzone, choć okazało się nader czasochłonne, ale i pracochłonne, zaś termin prapremiery napierał, bo miało do niej dojść już w czerwcu 1970 z okazji obchodów 25-lecia Opery Śląskiej.

Ten okres bardzo zbliżył nas do siebie i stał się początkiem nie tylko systematycznej współpracy, ale i oddanej przyjaźni. Józef Świder zajmował wówczas z rodziną mieszkanie na drugim piętrze w budynku kościoła Garnizonowego, gdzie w zamian za mieszkanie pełnił obowiązki organisty. W tej roli występował od dzieciństwa, bo również ojciec Józefa, pierwszy nauczyciel muzyki w rodzinnych Czechowicach, był uznanym organistą. To pod jego kierunkiem odbył etap domowego samokształcenia, nim podjął naukę w cenionym Liceum Muzycznym w Katowicach (zapamiętany jako absolutny prymus), by odbyć następnie studia w katowickiej PWSM i to w trzech jednocześnie kierunkach: w klasie fortepianu, na Wydziale Teorii i Muzyki oraz kompozycji - tu dyplom w klasie prof. Bolesława Woytowicza uzyskał z odznaczeniem przedstawiając jako pracę dyplomową własny Koncert Fortepianowy, wielokrotnie potem przez siebie wykonywany. Pamiętam to mieszkanie z widokiem z narożnego pokoju na ulicę Kopernika i skwer podchodzący pod katowickie więzienie. Mieszkanie było ciasne, bez większych wygód, co miało znaczenie dla rodziny z trojgiem dzieci i stale zajętą żoną Krystyną, dyplomowaną wokalistką i cenioną dyrygentką chóralną, która godziła prowadzenie z pasją kilku chórów. W pamięć zapadła mi wielce zaradna młodziutka córka Magda, która przejęła szereg domowych obowiązków, a przypadły jej także zadania związane z nadzorem wychowawczym nad najmłodszym bratem, jeszcze w wieku niemowlęcym, który z trudem usiłował wstać o własnych siłach trzymając się poręczy łóżeczka, a że nie znosił samotności - domagał się stałej uwagi. "Magnus" powstawał więc w aurze suszących się pieluch i płaczu hałaśliwego oseska. Bywałem tam wówczas często, bo większość arii rodziła się na żywo, aż do ostatnich miesięcy poprzedzających prapremierę pod batutą Napoleona Siessa. Przyjęcie nowej opery (Bytom, 13 VI 1970 r.) było uznane za wydarzenie sceniczne i muzyczne. Wysoko ocenił Józef Kański "obdarzoną wspaniałym sopranem Krystynę Kujawińską i Ewę Karaśkiewicz (...) obok świetnego odtwórcy postaci Zbigniewa Henryka Grychnika". A Bogusław Kaczyński oceniając muzykę stwierdził, że "przywodzi na myśl dzieła Wagnera i Ryszarda Straussa", by uznać operę "za jedno z ciekawszych dzieł scenicznych skomponowanych w Polsce po wojnie". A przecież pisanie muzyki trwało zaledwie 10 miesięcy i to w warunkach zapracowanego zawodowo kompozytora.

Trzy lata po bytomskiej prapremierze wystawiła "Magnusa" Opera Wrocławska, z rozmachem i wielką starannością, ze świetną wielce urodziwą Krystyną Tyburowską i Januszem Temnickim. Opera Wrocławska zaprezentowała następnie "Magnusa" w ramach X Festiwalu Polskiej Muzyki Współczesnej w lutym 1974 roku. W tym czasie trwały już zaawansowane próby do premiery naszej drugiej opery pt. "Wit Stwosz".

Majestatyczny "Tryptyk powstańczy"

Lecz wcześniej doczekał się prawykonania "Tryptyk powstańczy" napisany z okazji 50. rocznicy III powstania śląskiego. To było dla nas wydarzenie także dlatego, że w Sali Filharmonii Śląskiej zasiadło wielu sędziwych weteranów w powstańczych mundurach, wszak trzyczęściowe oratorium było także wyrazem hołdu złożonego śląskim powstańcom. Do udziału w koncercie dyrygent Karol Stryja zorganizował duży aparat wykonawczy. Obok orkiestry Filharmonii Śląskiej wzięła w nim udział 150-osobowa Reprezentacyjna Orkiestra Kopalni Walenty Wawel oraz kilka chórów i dwoje świetnych solistów - Stanisława Marciniak (sopran) i Eugeniusz Kuszyk (bas) z Opery Śląskiej. Teksty recytowali Zofia Truszkowska i Henryk Maruszczyk z Teatru Śląskiego.

Sukces prawykonania spowodował, że na otwarcie Festiwalu Pieśni Zaangażowanej "Czerwona Lutnia" został wybrany właśnie "Tryptyk powstańczy" w grudniu 1974 roku. W koncercie inauguracyjnym, który odbył się w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu wystąpiło pod batutą Czesława Płaczka 1000 wykonawców, w tym 15 chórów mieszanych i męskich oraz zespół Filharmonii Śląskiej i ponownie Reprezentacyjna Górnicza Orkiestra Dęta "Wawel" w Rudzie Śląskiej. Wrażenie było imponujące, a potężna estrada zabrzańskiego Domu Muzyka "wydawała się zbyt ciasna dla tej ilości wykonawców". "Dzieło to, już w zamierzeniu swoim pełne patosu, zyskało jeszcze na swej monumentalności dzięki wykonaniu" - napisał w "Trybunie Robotniczej" Marek Brzeźniak. Byliśmy z Józkiem pod wrażeniem tej prezentacji, choć żyliśmy zbliżającą się prapremierą "Wita Stwosza", do której doszło pół roku później. Jest to więc czas, gdy dochodzi do spektakli operowych i prezentacji koncertowych naszych dzieł, a jednocześnie jesteśmy pochłonięci tym co piszemy, dążąc do jedności wizji i muzyki.

"Wit Stwosz" - rzecz o Ołtarzu Mariackim

Wcześniej miało miejsce ważne wydarzenie w życiu rodzinnym Świdrów - zmiana mieszkania, w czym miałem znaczący udział. Właśnie przenosił się do wybudowanego domku w Brynowie Wilhelm Szewczyk i wpadłem na pomysł, by spore, świetnie położone mieszkanie przy Plebiscytowej 17 przejął Świder. Mój naczelny był życzliwie nastawiony do tego pomysłu, ale wymagało to jeszcze z jego strony wpływowej interwencji, by uzyskać urzędową zgodę. No i zaczęły się towarzyskie wizyty Świdra w "Poglądach", nie powiem, że nacechowane antyalkoholową zawziętością. I tak stonowany abstynent delektował się koniakiem nie tylko w symbolicznych dawkach, bo Szewczyk nie znosił pod tym względem przesady, tyle że nie wymagał sięgania po słynne cygara. Ale już na obiadki Józef dawał się wyciągnąć i to w słynnej redakcyjnej kompanii. Okazało się, że czuje się nawet dobrze jako smakosz świetnej kuchni głównie pobliskiego Monopolu, a trzeba przyznać, że choć bezprzykładnie zawsze oszczędny, Józio partycypował w kosztach tych niespiesznych biesiad z wzorową godnością. Zdarza mu się nawet zawadzić, gdy kompania postanawia pójść jeszcze do Piwniczki, i o ten grzeszny adres, by zasiąść na wysokim krześle przy barze z miną bywalca. Czego się jednak nie robi dla szlachetnych celów. A rzecz się przeciągała, bo też i nie była do załatwienia od ręki. Biurokratyczne ograniczenie wymagało wsparcia samego generała Jerzego Ziętka, na szczęście życzliwego artystom, no i szczególnie cenionemu Wilusiowi, który zresztą nie nadużywał przysług. A przecież mieliśmy jeszcze tak ważny argument jak "Tryptyk powstańczy" oklaskiwany przez honorowego gościa na prawykonaniu oratorium w Filharmonii Śląskiej. I tak sprawa w końcu ruszyła, a słowo stało się ciałem. Mieszkanie o powierzchni sporo ponad 100 metrów kwadratowych z wszelkimi wygodami, do tego kwaterunkowe, a więc nie tak drogie, no i niespełna kilometr od konserwatorium, gdzie sumienny Józef Świder miał zawsze sporo obowiązków, prowadząc jako mistrz i pedagog własną klasę kompozytorską, ale i pełniąc jednocześnie zawsze odpowiedzialne funkcje do prorektora włącznie.

W tym mieszkaniu rodzi się "Wit Stwosz" i to do ostatniej nuty, a Józef sam przygotuje także z wzorową precyzją materiały nutowe wyręczając PWP. Tu również będą się pojawiali soliści, by przy fortepianie pod jego nadzorem opanować wzorowo partie. A Świder który zna wyjątkowo wymagania sztuki wokalnej i tajniki głosu, pisze tak, że śpiewacy dobrze czują się wykonując jego kompozycje, więc z satysfakcją podejmują się zadań wykonawczych. Informacje o nowej rodzącej się operze wnet nabierają rozgłosu, bo i sam tytuł brzmi interesująco i chwytliwie: Wit Stwosz, nowa opera polska katowickiego tandemu twórczego!

Są to lata, gdy nowe dzieła operowe w Polsce rodzą się wcale często, i to przy wsparciu mecenatu państwa, choć środki wydzielane były zawsze skromnie. Można by wymienić wiele tytułów, które powstają niemal równocześnie, a spośród autorów m.in. Grażynę Bacewiczównę, Tadeusza Bairda, Henryka Czyża, Piotra Rytla, Augustyna Blocha, Krzysztofa Meyera, Tadeusza Szeligowskiego, Witolda Rudzińskiego, Bernadettę Matuszczak, Ryszarda Bukowskiego, Romualda Twardowskiego, który zadebiutował w Operze Śląskiej oraz Edwarda Bogusławskiego. W tym okresie objawia także swoje zainteresowanie w dziedzinie opery Krzysztof Penderecki, który napisze potem cztery pozycje od początku w atmosferze międzynarodowego rezonansu. A więc był odpowiedni klimat stymulowany także przez teatry operowe, które miały powinność wspierać ten gatunek twórczości, rzec można niejako z urzędu.

Byłem autorem pomysłu, który od razu zafrapował Józka. W krakowskim okresie studiów nie zdarzyło się żebym minął kościół Mariacki bez spotkania z arcydziełem Wita Stwosza. A że jestem także zafascynowany średniowieczem pod wpływem wielkiej Księgi Huizingi oraz m.in. powieści "Żywe kamienie" Wacława Berenta, każde spotkanie z ołtarzem ma także inne aspekty, które ożyją gdy pojawi się pytanie o temat nowej opery. Staliśmy akurat pod gmachem Delikatesów, gdzie czekałem na autobus nr 138 na osiedle Tysiąclecia. Padał deszcz, dzień mroczniał, autobus się spóźniał, więc weszliśmy do środka by utknąć przy pustym o tej porze barze. Na pytanie Józka o temat, odpowiedziałem beztrosko: Wit Stwosz, rzecz o Ołtarzu Mariackim. W tym momencie patrzyłem akurat na półki z mozaiką barwnych butelek, które stwarzały szczególną aurę. No i prowokowany pytaniami, odpowiadałem, iż w scenie finałowej pojawi się wizja śpiewającego Ołtarza Mariackiego, w którym znajdą się soliści upozowani na wzór postaci z dzieła Stwosza. Wszystkie zdarzenia rozgrywające się i to równocześnie w pejzażu miasta, a więc Krakowa, będą zmierzały do tej finałowej sceny, prowadzone symultanicznie w kilku planach, gdy trwa jeszcze średniowiecze, a już zapowiada swoje nadejście renesans. Od początku bowiem nie miała to być opera biograficzna, zaś samo libretto narodziło się z wizji poetyckiej o powołaniu i tworzeniu arcydzieła, jakim jest Ołtarz Mariacki. I tak też się stało, zaś scena finałowa nawiązująca do realnego ołtarza, okazała się imponującym zwieńczeniem opery, co znalazło potwierdzenie we wszystkich, jakże licznych recenzjach. Napisał Leszek Polony, że "Ów wspaniały, wzniosły chór ma zapewne niewiele sobie równych fragmentów w całej literaturze operowej". Słowem - w całej...! Spośród wielu opinii równie satysfakcjonujących, przytoczmy jeszcze zdanie Mariana Wallka Walewskiego, który stwierdził, że jest to "spośród oper polskich oglądanych w ostatnich 30 latach - bodajże najlepsza i jak sądzę - mająca przed sobą przyszłość sceniczną".

Do prapremiery doszło w warunkach wielkiej mobilizacji, by maksymalnie wykorzystać nietypowe tworzywo. Kompozytor był obecny na wszystkich próbach, wcześniej szlifował głosy solistów. W realizacji spektaklu uczestniczyła też Krystyna Świder, która przejęła z dużym powodzeniem kierownictwo chóru Opery Śląskiej. Niemal wszyscy czołowi soliści osiągnęli szczyty możliwości, a wielu stworzyło podziwiane kreacje, gdziekolwiek Opera Śląska gościła z tym spektaklem, na czele z Eugeniuszem Kuszykiem, odtwórcą partii Wita Stwosza. Przyjęcie opery było wręcz owacyjne, a jej twórcy zostali uhonorowani Wojewódzką Nagrodą Artystyczną. Recenzje pojawiły się licznie, bo też spektakl odbył wędrówkę przez niejedną scenę, na czele z prestiżową prezentacją w Warszawie podczas Panoramy Kultury XXX-lecia oraz w Krakowie, gdzie Opera Śląska wystąpiła na scenie Teatru im. Słowackiego, a spektakl oglądała elita kulturalna starej stolicy królewskiej. Chwalebne recenzje czytane po latach nasuwają pytanie dlaczego nie doszło do następnych premier, także po sukcesie na międzynarodowym Festiwalu Maryjskie Lato w Słowenii (wcześniej Opera Śląska wystąpiła z tym spektaklem także w Ostrawie) z pełną artystyczną satysfakcją, a trzeba pamiętać jak ograniczone były w tych latach zagraniczne kontrakty.

Była to wyprawa oczekiwana, zorganizowana sprawnie, w klimacie serdecznym i pełna barwnych epizodów. Spektakl zaprezentowany na scenie zadaszonego amfiteatru, który mieścił się w budowli dawnego zakonu krzyżackiego, ujawnił swe nieprzeciętne walory wokalne w tych wyjątkowych warunkach akustycznych. Recenzent

dziennika "Delo" uznał finał ze śpiewającym ołtarzem jako "szczyt operowych możliwości". Także druga prezentacja "Wita Stwosza" w dawnym cesarskim kurorcie w Portorożu potwierdziła wszystkie walory tej opery w warunkach spektaklu plenerowego. Niestety liczne zmiany kadrowe wieloosobowego spektaklu spowodowały zawieszenie tej pozycji, okazało się, że nieodwracalnie. Nie doszło nawet do pełnej dokumentacji przedstawienia, nie licząc muzycznych fragmentów. Takie to jednak były wówczas możliwości.

Do kolejnych premier naszych oper dochodziło w cyklu przemiennym. W rok po "Wicie Stwoszu" ma miejsce prawykonanie kantaty na głosy solowe, chór i orkiestrę symfoniczną pt. "Poemat z tamtych dni". Utwór ten nie miał charakteru opowieści epickiej o ostatniej wojnie, lecz stanowił jej metaforyczną wykładnię. "Mimo użycia potężnego składu wykonawców: sopran, mezzosopran, baryton i aż 3 chóry - żeński, męski i mieszany - oraz orkiestra symfoniczna, kantata Świdra nie sprawia wrażenia dzieła monumentalnego. Kompozytor zastosował tutaj bardzo delikatną i subtelną instrumentację" - napisał po koncercie w "Trybunie Robotniczej" Marek Brzeźniak (20 III 1975). W "Poemacie z tamtych dni" głos ludzki zabrzmiał całym swym naturalnym blaskiem jak w czasach bel canto. Ten sam recenzent napisał o wykonaniu: "Było ono naprawdę doskonałe".

Rok później znów w Filharmonii Śląskiej ma miejsce prawykonanie "Poematu stalowego", również do moich słów, na tenora, bas solo, głos recytujący, chór i orkiestrę. Rafał Augustyn napisał w,,Ruchu Muzycznym" o "niespodziewanym sukcesie utworu pomimo jego programowych akcentów". Szczególnie podkreślił walory interpretacji Ewy Decówny, "która swym niskim dźwięcznym głosem recytowała szlachetnie poetyczny tekst Kijonki".

Nie minął rok a na scenie Opery Śląskiej pojawiła się kolejna, trzecia już nasza pozycja sceniczna określona jako musical-opera dla dzieci, z barwną akcją opartą na motywach baśniowych, z udziałem najbardziej popularnych postaci z baśni, która już w kilka lat po premierze (24 IX 1977) doczekała się wznowienia w niemal całkowicie nowej obsadzie, ciesząc się nieprzerwanie dużym powodzeniem. O przyjęciu nowego dzieła scenicznego świadczy uhonorowanie autorów Nagrodą Prezesa Rady Ministrów za Twórczość dla Dzieci. Myślę, że o znakomitym porozumieniu między nami świadczy wspólny dorobek tych 12 lat - licząc od "Tryptyku powstańczego" - 3 dzieła operowe, 5 pozycji koncertowych, wliczając "Silesianę" - godzinne oratorium, które zostało zaprezentowane przez Filharmonię Śląską 22 stycznia 1981 r. w Tychach i dwa dni później w Katowicach. Pod batutą Karola Stryji z Orkiestrą i Chórem Filharmonii Śląskiej wystąpili: Maria Ćwiakowska - mezzosopran, Józef Homik - tenor i jak zawsze w każdej kolejnej pozycji bas o masywnym głosie Eugeniusz Kuszyk. Wielkie wrażenie pozostawił w pełnej pasji i skupienia recytacji Ignacy Gogolewski. A był to tekst nasycony słowami oskarżeń i gniewu, które przylegały do sytuacji roku 1981, zanim dojdzie do ogłoszenia stanu wojennego. Co istotne z pozycji autora tekstu, jak to precyzowała umowa, miał on zostać złożony do 8 września 1980, a więc miał on w sobie klimat tego pełnego napięć czasu na granicy eksplozji zbiorowej i nieuchronnej konfrontacji.

W tym okresie nasze twórcze drogi jakby się rozeszły. Ja od listopada jestem pochłonięty niemal bez reszty, wraz z Kazimierzem Kutzem, powołaniem i współprowadzeniem Komitetu Porozumiewawczego Związków i Stowarzyszeń Twórczych oraz organizacją ostatecznie nieodbytego Sejmiku Kultury Śląskiej wyznaczonego na 19 grudnia 1981 roku, Józef raczej unikał tak zdecydowanego zaangażowania i ubolewał nad marnowaniem czasu. Na ulicy Plebiscytowej pojawiałem się już teraz rzadko, choć mogłem liczyć na spontaniczne wybuchy radości zaciekłego kundla-znajdy, przypominającego znerwicowanego ratlerka słynnej Amy, której stałem się z nieznanych powodów od początku ulu-bieńcem, choć rzucała się na ogół na wszystkich by kąsać, co odstraszało gości. Był jeszcze jeden ważny powód, który nas oddalił od siebie: poważny dysonans w życiu rodzinnym Józka, w tym czasie przebywającego więcej w Cieszynie, w Filii Uniwersytetu Śląskiego, gdzie jako jedyny profesor zwyczajny na Wydziale Artystycznym - kierował Instytutem Pedagogiki Muzycznej bodaj do późnej emerytury - był szczególnie hołubiony. Raz i drugi zawadziłem wówczas o Cieszyn i jego starokawalerskie gospodarstwo, a nie był w tej dziedzinie zbyt zaradny; zresztą potrzeby Józka były raczej mizerne i wystarczała mu studencka stołówka. Cieszyn dla synka z tamtych stron był zawsze adresem sympatycznym, miasto w sam raz na spacery i przystanki serdeczne. Oj Józku, Józku... a przecież mieliśmy jeszcze zabrać się za operę, czego nie wykluczaliśmy, choć żaden temat nas jakoś nie przykuł.

Po raz ostatni byliśmy świadkami prezentacji naszego wspólnego dzieła - "Tryptyku powstańczego" do czego doszło 20 kwietnia 2009 roku, znów w zawsze przyjaznej Filharmonii Śląskiej, gdzie pod batutą Jana Wincentego Hawela, z chórem i orkiestrą Filharmonii oraz orkiestrą dętą Kopalni Murcki wystąpili Joanna Kściuczyk - sopran i Jarosław Kitala - bas. Po tylu latach "Tryptyk" został przyjęty ze sporym uznaniem i zaprezentował wszystkie swoje dowiedzione wcześniej walory, co sprawiło nam niemałą satysfakcję. Gdy jednak zagadnąłem po koncercie Józka, czy jeszcze zerwiemy się z martwoty, tylko westchnął i odesłał propozycję z ironią na tamten świat.

* * *

Zawsze kruchego zdrowia a jednak dożył pięknego wieku. Gdy dokonał żywota w Katowicach 22 maja 2014 roku miał 84 lata. Żył więc dłużej niż jego najbliżsi przyjaciele Henryk Mikołaj Górecki i Wojciech Kilar, którzy już czekali na zawsze bliskiego Józia na cmentarzu przy Sienkiewicza. Tak los zdarzył, że trzej najświetniejsi kompozytorzy śląscy tej wspaniałej generacji sąsiadują ze sobą w tej części słonecznego cmentarza. Odeszli kolejno od najmłodszego Henryka Mikołaja po Józefa Świdra, zawsze zapracowanego i zapartego w przesadnej skromności. Już po okresie studiów jako nauczyciel przedmiotów teoretycznych był w latach 1953-55 związany z Liceum Muzycznym w Bielsku Białej, następnie do 1961 z macierzystym Liceum Muzycznym w Katowicach. Pozostawił po sobie dorobek nadzwyczaj rozległy od pieśni i utworów kameralnych po 9 mszy z organami lub orkiestrą i Te Deum na głosy solowe, chór i orkiestrę. Był kompozytorem wszechstronnym o własnej rozpoznawalnej melodyce i środkach ekspresji. Większość jego licznych kompozycji powstało na styku muzyki i słowa eksponując walory wokalne. Tworzył w istocie do końca życia, także liczebnie imponująco przedstawia się jego dorobek lat cieszyńskich z dominacją kompozycji wokalnych, bo głos był zawsze dla niego najważniejszym instrumentem, którym potrafił wyrazić wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji